Rozmowa Sylwii Paszkowskiej z gośćmi programu "Przed hejnałem"

 

Sylwia Paszkowska: Zacznę od cytatu: „Na szczególną uwagę zasługuje bogaty dorobek prof. Ziejki na polu ochrony i promocji polskiego dziedzictwa kulturowego. Uznanie kapituły konkursu wzbudziło jego wszechstronne zaangażowanie w działalność licznych instytucji pielęgnujących dorobek w kraju i za granicą. Warto podkreślić jego wyjątkową troskę o rewitalizację zabytków Krakowa oraz wspieranie rozwoju instytucji kultury tego miasta” - tak mówił Krzysztof Kaczmar, prezes Fundacji Kronenberga w czasie uroczystości wręczenia nagrody im. prof. Aleksandra Gieysztora. To było 12 lutego, wtedy odebrał pan tę nagrodę a pana wystąpienie zakończyło się owacją na stojąco.

 

prof. Franciszek Ziejka: Myślę, że te owacje były nie ze względu na to, że to ja tam byłem, ale ze względu na to, co tam powiedziałem. Uroczystość odbyła się na Zamku Królewskim w Warszawie, w Sali Wielkiej. Postanowiłem nie tylko podziękować jury znakomitemu, za przyznanie mi nagrody, ale upomnieć się o jeden najcenniejszy, w moim przekonaniu, zabytek narodowej kultury czyli o nasz polski język. To, co się dzisiaj dzieje z naszym językiem, przypomina czasy pierwszej połowy XVIII wieku. Makaronizmy niegdyś bardzo popularne, zostały zastąpione przez język angielski i zaczęła się degradacja ojczystej mowy. Powstały żargony, wśród nich ten porażający korporacyjny. Czytałem studium poświęcone temu, w jaki sposób członkowie korporacji porozumiewają się między sobą, to jest to przerażające.

 

Również urzędnicy unijni narzucają nam zupełnie inną mowę. Tak jak kiedyś Michał Głowiński pisał o nowomowie PRL, tak w tej chwili pojawia się nowomowa unijna, ze wszelkimi dziwnymi nowotworami, które wchodzą w obieg. Pomijam kwestie niszczenia naszego języka przez tzw. kibiców stadionowych, ale funkcjonują w przestrzeni publicznej pseudograficiarze, którzy oszpecają nasze miasta, łącznie z Krakowem. Przerzucili się nawet na świątynie i malują przeróżne bohomazy na dopiero co odnowionych elewacjach. Kiedy jestem z psem na spacerze słyszę, jak rozmawiają kilkunastoletnie dziewczyny. Posługują się dziwnym żargonem, pełnym wyznaczników emocjonalnych najgorszego wymiaru, przekleństwami. To jest porażające. Upominam się o to, żebyśmy wreszcie mogli mówić czystą polszczyzną. Na straży języka polskiego powinny stać uniwersytety. Tymczasem okazuje się, że nawet środowisko nasze, profesorskie o to nie dba. Pomijam polonistów, którzy nauczają. To jest ich zawód, ale to co mnie bardzo martwi, to fakt, że przyszła pewna moda.

 

Kiedyś taka moda panowała na francuszczyznę. Ignacy Krasicki pisał „Żonę modną”, która była zapatrzona we francuskie wzory. teraz jest podobnie tyle, że z językiem angielskim. Wystarczy sięgnąć o regulaminu Narodowego Centrum Nauki, żeby się przekonać o tym, że każdy uczony, który chciałby otrzymać jakąkolwiek dotację na badania naukowe musi, jak piszą przedkładać wniosek wyłącznie w języku angielskim. Dialektolog zajmujący się odmianami gwary w Polsce, literaturoznawca badający wersyfikację romantycznych poetów polskich, historyk piszący o naszych dziejach narodowych – oni wszyscy muszą przedkładać wnioski kilkunastostronicowe w języku angielskim. Pytam: Po co? Dlaczego? Wyniki tego typu badań finansowanych z budżetu centralnego państwa polskiego, owszem niech będą publikowane w języku angielskim, ale czy historycy rodzimej literatury nie są lepszymi specjalistami od tych będących w świecie. Po co robić to, co zrobili nasi przodkowie dwa czy trzy wieki temu.

 

To jest mój apel, abyśmy się opamiętali, żebyśmy bronili naszej polszczyzny, bo to jest nasz skarb. Można stracić dom, można utracić ziemię, ale zachowajmy język, bo to jest nasze dziedzictwo po naszych przodkach. Dlaczego my dzisiaj zapatrzeni wyłącznie w tę nowomowę, tzw. międzynarodowe trendy, nie szanujemy skarbu, który posiadamy, który tysiąc lat temu przekazali nam nasi przodkowie.

 

Sylwia Paszkowska: W ostatnim czasie z funduszy Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa, którego jest pan przewodniczącym, odnowiony został jeden z największych ołtarzy w Polsce, w kościele Bożego Ciała, także słynna brama Kazimierza Wielkiego w Katedrze Wawelskiej, nagrobek Jana III Sobieskiego, czy witraż Stanisława Wyspiańskiego w kościele oo. Franciszkanów. Teraz przygotowujecie się do odnowienia ołtarza Wita Stwosza w Bazylice Mariackiej.

 

prof. Franciszek Ziejka: W tym roku to będzie dopiero początek naszej pracy. Powołałem komisję specjalistów, której przewodniczył prof. Stanisław Zalewski, znakomity historyk sztuki i jednocześnie konserwator zabytków. Komisja przygotowała raport, na podstawie którego zdecydowano o przystąpieniu do renowacji ołtarza. Ołtarz był restaurowany w latach sześćdziesiątych XIX wieku. Potem odnawiano go w latach pięćdziesiątych XX wieku, po sprowadzeniu z Wawelu, tuż przed ustawieniem go w Bazylice Mariackiej. W latach siedemdziesiątych został na nowo odkurzony. W tej chwili obiekt również wymaga konserwacji. Zdecydowaliśmy, że w tym roku na renowację przyznamy pół miliona złotych, które pozwolą na rozpoczęcie prac. Został przygotowany wstępny program zadań obliczony na kilka lat.  W tym roku chcieliśmy przeprowadzić międzynarodowy konkurs na wykonawców. To muszą być usługi z najwyższej półki.  Zaczniemy prace od konstrukcji,  zabezpieczenia statyki ołtarza, od wszystkich  tych rzeczy, które są ukryte. Sądzę, że w przyszłym roku potrzebny będzie znacznie większy nakład pieniędzy, na kolejne prace. Ołtarz nie będzie całkowicie zakryty, ale prace muszą być wykonane solidnie.

Sylwia Paszkowska: Jest pan jednym z najbardziej znanych obecnie Krakowian, ale nie urodził się pan w Krakowie.

 

prof. Franciszek Ziejka: Jestem Radłowianinem. Spędziłem w Krakowie 57 lat. Osiem i pół roku spędziłem na uniwersytetach zagranicznych, w Paryżu, w Lizbonie, w Aix-en-Provence, jednak zawsze czułem się Krakowianinem. To jest moje miasto. Kiedy w 1958 roku przyjechałem do Krakowa, to była to już moja trzecia wizyta w tym mieście.

 

Sylwia Paszkowska: Pan profesor jest nałogowcem?

 

prof. Franciszek Ziejka: Moim nałogiem, pożytecznym, jest moja praca. Możliwość pisania i prowadzenia badań nad dziejami kultury polskiej i literatury polskiej. Lata lecą a ja wciąż jestem czynny naukowo i to sprawia mi wiele radości.

 

Sylwia Paszkowska: Ma pan do napisania jeszcze jakieś piętnaście książek.

 

prof. Franciszek Ziejka: O co najmniej. Ja uważam, że nie ma się co ograniczać. Jeszcze parę dobrych książek chciałbym zakończyć i oddać czytelnikom. Sądzę, że mogłyby być interesujące.

 

Sylwia Paszkowska: Cofnijmy się do czasu, kiedy przyjechał pan do Krakowa, żeby tu studiować. To był pana trzeci przyjazd i wtedy został pan tu na dobre.

 

prof. Franciszek Ziejka: Ostatnim razem przyjechałem na egzamin wstępny, na początku lipca 1958 roku. Byłem przekonany, że się absolutnie nie dostanę. Nie za bardzo dobrze poszedł mi egzamin ustny, poza tym po latach okazało się, ze i pisemny nie poszedł najlepiej. Kiedy byłem dziekanem, dość nieoczekiwanie kierowniczka dziekanatu odnalazła moją studencką teczkę. Otworzyłem ją i zobaczyłem moje wypracowanie o Weselu, które zostało całkowicie przekreślone. Oceniający napisał adnotację: „Niewłaściwa interpretacja”. Wygląda na to, że, chyba podświadomie, po latach napisałem doktorat o „Weselu” i książkę, poświęconą „Weselu”, żeby przekonać oceniającego mnie wówczas do mojej interpretacji. Ale wtedy w 1958 roku, jeszcze przed ogłoszeniem wyników, rodzice sugerowali mi, że jeśli się nie dostanę, to mogę zostać nauczycielem. Przyjechałem do studium nauczycielskiego, które mieściło się wówczas przy ul. Ingardena. Sekretarka poinformowała mnie, że będzie dodatkowy, wrześniowy nabór do studium nauczycielskiego, ale trzeba mieć jakikolwiek instrument muzyczny. Wróciłem znowu przygnębiony do Radłowa, bo żadnego instrumentu nie miałem. Ojciec mi podpowiedział, że mój kuzyn posiada basy – to był potężny instrument. Ostatecznie obyło się bez basów, bo okazało się, że jako sto dziesiąty, czyli ostatni znalazłem się na liście przyjętych na polonistykę.

 

Sylwia Paszkowska: Co było większym wyzwaniem, czego się pan bardziej obawiał: bycia rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego czy wykładów po portugalsku nie znając jeszcze portugalskiego?

 

prof. Franciszek Ziejka: Nominacja na rektora była naturalnym etapem kariery. To była wola wyborców. Przez sześć poprzednich lat sprawowałem funkcję prorektora i przygotowywałem się do objęcia głównej funkcji. Zwłaszcza, że miałem pewną wizję zmian na uczelni i tą wizją zaraziłem innych. Dzięki temu udało się ostatecznie doprowadzić do uchwalenia przez Sejm ustawy dotyczącej budowy Kampusu UJ i rozpoczęcia wielu inwestycji, łącznie z Auditorium Maximum. To był bardzo konkretny program, który przekonał wyborców.

 

W 1979 roku otrzymałem propozycję, żeby pojechać do Lizbony i założyć tam katedrę języka i kultury polskiej. Nie znałem portugalskiego a tylko język francuski. Portugalczycy z kolei lepiej znali angielski. Byłem więc zmuszony nauczyć się portugalskiego. Opracowałem dla siebie prywatną metodę szybkiego nauczenia się języka. Polegała na tym, że każdej nocy słuchałem radia w języku portugalskim. Zasypiałem na poduszce a obok leżał Grundig i co godzinę budziły mnie informacje. Rankiem w drodze na uczelnię kupowałem sobie dziennik, w którym zapisane były wszystkie te informacje, które usłyszałem nocą w radiu. Po czterech miesiącach ciężkiej pracy, w lutym, poprowadziłem pierwszy wykład w języku portugalskim z historii Polski, no a potem wszystko się jakoś potoczyło. Myślę, że wiele można osiągnąć i to nie jest kwestia zdolności tylko silnej woli.