Zaczynając poprzednią pogawędkę, wspomniałem o czymś co nazwałem pokorą wobec tego co się robi. Nawet jeśli jest to zajęcie tak głupie jak recenzowanie rocka. A wracam do tematu, bo opowieść, którą zaraz poczynię, da się w istotny sposób powiązać z tym o czym pisałem. Tyle tylko, że w tym wypadku powinno pojawić jeszcze słowo „odpowiedzialność”. O cóż chodzi? Ano o to, że jakiś podobny do mnie „radiowy grajek” lub „pismak” może swoim pochopnym lub błędnym sądem sprawić komuś sporą przykrość, a nawet, co gorsza, zaszkodzić. Posłucha (często tylko raz i to po łebkach) taka „wyrocznia” efektu czyjejś pracy i ogłasza światu, że skoro coś jej się nie spodobało, to całość jest nic niewarta, a jej twórca to beztalenciem. I już! No a taka opinia może przecież sprawić, że ów odsądzony od czci i wiary artysta nie odniesie sukcesu, nie sprzeda płyty, nie spłaci zaciągniętej na jej nagranie pożyczki itd. Itp. A jak ja sobie z tym radzę? W prosty i może trochę strusiowy sposób (bo można uznać, że chowam głowę z uszami w piasek). Otóż jeśli to lub owo mnie nie zachwyciło (albo tego nie rozumiem lub jest dalekie od moich upodobań)... wówczas prostu ów produkt pomijam milczeniem. Ma to jeszcze jedną korzyść, bo w ten sposób oszczędzam czas i miejsce na prezentowanie tego, co czuję, że jest naprawdę dobre.
1 października 1970 r. Melissa Mills, dziennikarka szacownego magazynu Rolling Stone napisała: Jeśli tej grupie się uda, będę zmuszona popełnić samobójstwo. Od pierwszej nuty wiesz, że nie masz ochoty tego słuchać... No a zważywszy, że owa opinia dotyczyła płytowego debiutu brytyjskiej grupy Uriah Heep, a jego pierwsze nuty stanowią wstęp do nieśmiertelnego utworu „Gypsy” – to sądzę, że pani Mills odebrała sobie życie. A stać się to musiało gdzieś na przełomie 71 i 72 r.
W lutym 1970 r. mający już pewne sukcesy wyspiarski zespół o nazwie Spice przechrzcił się na Uriah Heep (od jednej z postaci wykreowanych przez Dickensa na potrzeby jego powieści „David Copperfield”). Stało się tak, bo wszyscy muzycy formacji (David Byron – śpiew, Mick Box – gitara, Ken Hensley – organy, Paul Newton – bas oraz Alex Napier – perkusja) uznali: że grupa zmieniła się zasadniczo i dlatego powinna zostać odpalona jako zupełnie nowa rzecz. Tu wspomnę, że jedynie z opisów wiem, że Spice było zespołem, który powoli krystalizując swój skład przeszedł od psychodelicznego do hard oraz progresywnego rocka i który miał już za sobą sporo koncertów oraz profesjonalne rejestracje studyjne, które czekały na okazję wydania ich na albumie. Aby to zrobić trzeba było raz, pozyskać chętną do tego wytwórnię i dwa, niektóre utwory uzupełnić partiami granymi na organach (Hensley dołączył do formacji gdy część z nich była już gotowa) oraz dograć kilka nowych, wspólnie z nim napisanych. Na szczęście dzięki rzutkości ich menadżera oraz producenta – Gerry Brona, udało się zarówno jedno jak i drugie. I tak w marcu muzycy poprawili tematy z czasów Spice oraz zarejestrowali dodatkowe, a krążek jako „Very ‘Eavy Very ‘Umble”, wydała wytwórnia Vertigo. Warto też wspomnieć, że trakcie marcowych nagrań, Uriah Heep opuścił Napier, a jego miejsce zajął na dwa miesiące, późniejszy filar zespołu Eltona Johna – Nigel Olsson, a potem inny bębniarz - Keith Baker, którego z kolei jesienią zastąpił Ian Clarke. Po opublikowaniu i zauważeniu oraz docenieniu debiutu zespół w październiku przygotował swój drugi długograj - wydaną w lutym następnego roku płytę „Solisbury”. Ta przyniosła piękną balladę (i przebój) „Lady In Black” oraz 16-minutowy utwór tytułowy, który był próbą pójścia ku rockowi symfonicznemu (nagrano go z 24-osobową orkiestrą). Album przyjęto ciepło, ale specjalnego sukcesu kasowego nie odniósł. Początek 1971, poza wydaniem „Salisbury” przyniósł formacji ważne trasy po Stanach i Europie oraz sesję nagraniową (lipiec) do trzeciego longplaya. Ten pod tytułem „Look At Yourself” trafił do sklepów 16 października.