Wyjdziemy walczyć na uliczny bruk
Z naszymi dziećmi, u naszych stóp...
Na nieśmiertelność jakiejś piosenki, oczywiście poza obiektywną klasą jej samej, może wpłynąć mnóstwo czynników. Również film. Także telewizyjny. Szczególnie, jeśli jest on serialem na tyle popularnym, że praktycznie nie znika z anten przez wiele sezonów. I wcale owej popularności nie szkodzi fakt, że z głośników odbiorników tak naprawdę wylatuje (w tym wypadku to odpowiednie słowo) zaledwie kilkadziesiąt sekund z wielokrotnie dłuższej całości. Wspaniałym potwierdzeniem tej jakże śmiałej tezy, jest powszechna znajomość (nawet wśród nie znoszących rocka) bardzo ostrego i dynamicznego klasyka zespołu The Who – „Won’t Get Fooled Again”. Otóż fragment tego tematu daje, coś więcej niż tylko sygnał, że oto zaczynają się i kończą kolejne „CSI: Kryminalne zagadki Miami”.
Grzecznie powitam nową konstytucję
I ukłon poślę nowej rewolucji
Na uśmiech się zdobędę wobec zmian
I na gitarze będę grał
Jak przedtem...
19 maja 1945 r. w Chiswick zachodniej części Londynu przyszedł na świat Dennis Blanford Townshend. Ponieważ jego rodzice byli muzykami, to z powodu ich częstej nieobecności w domu, sporą część dzieciństwa i nastoletności spędzał pod opieką babci. Z czasem, jego krnąbrna i buntownicza natura sprawiła, że starsza Pani stała się uosobieniem tego wszystkiego, czego nienawidzą dorastający smarkacze. Dlatego też, kupiona przez nią jego pierwsza gitara była... kupą gówna, a gdy kiedyś wraz ze szkolnym kolegą (a później basistą The Who) Johnem Entwistle zrobił w domu „próbę”, grali na tyle głośno, że zdesperowana babcia zagroziła, iż jak się nie uciszą, to wyłączy im prąd, dostał szału, w którego efekcie jego nowy (zarabiał na niego przez trzy lata jako roznosiciel gazet) wzmacniacz poleciał w jej kierunku. Na szczęście tak naprawdę tylko on ucierpiał!
Ulice, kiedy na nie patrzę
Takie same są jak zawsze
Tylko hasła przemianowano na przeciwne
Ci co stali z lewej strony
Teraz są po stronie prawej...
W 1961 r. Pete Townshend zaczął studiować grafikę Ealing Art College i udzielać się wraz z Entwistlem w muzycznym projekcie o nazwie The Detours. Założycielem tej grupy był inny wieczny buntownik z Londynu - Roger Daltrey. Wtedy też, w czasie jednego z koncertów Townshend, podobno niechcąco, uderzył gitarą o niski sufit. Na tyle go to nakręciło, że zapragnął jeszcze dosadniej potraktować swój instrument. Gdy go w końcu rozwalił, zauważył... że na widowni wytworzyło się napięcie. Później wraz kilkoma zmianami składu The Detours przeistoczyło się, najpierw w The High Numbers, a potem (to już 1964) w The Who. W tym też roku, obok Pete’a, Rogera i Johna, w formacji pojawił się jej późniejszy filar - rewelacyjny perkusista oraz nieobliczalny (uwielbiał ćpać, pić, niszczyć bębny, samochody i pokoje hotelowe) showman - Keith Moon. Wtedy też kwartet stał się „flagowym” zespołem młodzieżowej subkultury nazywanej Modsami. Było to o tyle dziwne, że Modsi ubierali się w eleganckie i szpanerskie ciuchy, nosili wystylizowane krótkie fryzury, jeździli na „wypasionych” skuterach oraz głównie słuchali... soulowych piosenek spod znaku Tamla-Motown, a The Who grało już wtedy dość agresywnie i „brudno” (niektórzy uważają ich nawet za protoplastów punka). W następnych sześciu latach grupa zyskała fatalną reputację (za sprawą ciągłych burd i regularnego demolowania instrumentów) oraz super-popularność, przeszła drogę od krótkich przebojowych piosenek do bardzo wartościowej literacko rock-opery „Tommy” (ponieważ tak naprawdę nigdy nie przekonałem się do jej warstwy muzycznej, stąd tylko o niej wspominam), a także była główną gwiazdą największych festiwali tamtych lat, z Woodstockiem na czele.
W 1971 r., w dwa lata po opublikowaniu „Tommy’ego”, po części na bazie pomysłów, które powstały z myślą o kolejnej rockowej operze (miała się nazywać „Lifehouse”, ale jej pomysł odrzucili producenci), The Who nagrało swój piąty album studyjny – „Who’s Next”. Krążek wydany w znakomitej, choć mocno obrazoburczej okładce, został po latach uznany – i dodam absolutnie słusznie – za najlepszy w całym w dorobku formacji.
Przesłuchanie: - Utwór pierwszy? - Ma tytuł „Baba O’Riley”, jest lekko folkowy, ekspresyjnie śpiewany i ozdobiony efektownym solem na skrzypcach (zagrał je Dave Arbus z zespołu East Of Eden). W sumie hard rock na zeppelinowskim poziomie. - „Bargain”? – Znów ostro, potężne akordy i nieprawdopodobnie tłukący się Moon. Pycha! - „Love Ain’t For Keeping”? – Krótka i balladowa trójka. - „My Wife”? - To hałaśliwa i śpiewana (tak sobie) przez Entwistle’a czwórka. - „The Song Is Over”? – Piątka. Z początku można się rozmarzyć (bo fortepian, bo miękki głos), a potem podskakiwać (bo łomot perkusji). - Szóstka? – Bardzo ładne, liryczne i ciepłe „Getting In Tune”. - Siódemka? – Przebojowe „Going Mobile”. - „Behind Blue Eyes”? - Ósemka. Cudowny klasyk balladowego rocka. Arcydzieło! - Czy to już koniec? - Nie, bo jest jeszcze finałowe, ośmiominutowe „Won’t Get Fooled Again. Przeszywające krzyki, potężne akordy, pomyleńcze bębny. Szaleństwo na najwyższym poziomie. - No dobrze, widzę że zna się Pan rzeczy. Dostaje Pan tę pracę!
Więc nowego szefa masz
Stary nie był taki sam?
PS. Cytaty pochodzą z tekstu „Won’t Get Fooled Again”.