No dobrze, ale skoro tak, to logika podpowiada mi złośliwe (i to ono sprawia, że chcę się schować w mysiej dziurze) pytanie: - jak to jest możliwe, że zespół który przed momentem uznałem za przeciętny, mógł stworzyć aż dwa albumy godne miana niezapomnianych? To przecież zakrawa na jakąś bzdurę! Rzeczywiście, tyle tylko, że z tego połączenia mojej wiedzy (o dziejach rocka) i intuicji (w odnajdowania tego, co w nim dobre), muszę dojść do nieco paradoksalnego wniosku, że krążki nieprzeciętne mogą też nagrywać grupy przeciętne. I basta!
Ponieważ o The Mission już gawędziłem, i to całkiem niedawno, to bez żadnych ceregieli przejdę od razu do ciągu dalszego. I tak po wydaniu w 1986 r. debiutanckiego, bardzo dobrze przyjętego longplaya „God’s Own Medicine”, Wayne Hussey i jego ówcześni załoganci (drugi gitarzysta i pianista – Simon Hinkler, basista Craig Adams i bębniarz – Mick Brown), wraz z The Cult, wzięli udział w dużej europejskiej trasie koncertowej zakończonej występem na prestiżowym Reading Festival. Potem zaczęło się amerykańskie tournée, które można by uznać za bardzo udane, gdyby nie alkoholowo-nerwowe załamanie Adamsa. Ponieważ po sporej rozróbie w hotelu w Los Angeles Craig został zmuszony do wzięcia „urlopu dla poratowania zdrowia”, to do końca pobytu w Stanach, zastępował go najpierw... dźwiękowiec zespołu – Pete Turner, a potem Amerykanin - Chris Bocast. Po powrocie na Wyspy, już z otrzeźwiałym Adamsem, grupa zabrała się do pracy nad drugim długograjem. Jego producentem został sam John Paul Jones (oczywiście, ten z Led Zeppelin), a efektem ich kolaboracji stała się płyta -„Children” z 1988 r. Wtedy też popularność Misjonarzy osiągnęła apogeum, a potwierdzeniem tego było zaproszenie ich na długą (i wspaniale przyjętą) trasę po Ameryce Południowej. W rok później, po serii koncertów na dużych festiwalach, mocno podbudowana formacja zabrała się do pracy nad kolejnym albumem. Musiało iść im bardzo dobrze, bo nagrali aż tyle nowych utworów, że starczyło ich na dwa krążki. Tyle tylko, że muzycy chcąc więcej zarobić, nie wydali tych utworów na jednym podwójnym wydawnictwie (tego typu publikacje są zazwyczaj tylko nieco droższe niż pojedyncze), lecz na dwóch osobnych. Pierwsze miało tytuł „Carved In Sand”, a drugie „Grains Of Sand”. Oba trafiły do sklepów w 1990 r. Zaraz potem, wraz z początkiem kolejnej dekady, The Mission przeszło pierwszy poważny kryzys personalny. I tak najpierw odpadł Hinkler którego zastąpił Tim Bricheno (a później Paul "Etch" Etchells), a potem, już po nagraniu w 1992 r. kolejnego longplaya („Masque”) ostatecznie odszedł Craig Adams.
W 1994 r. odrestaurowane The Mission (Hussey, Brown oraz ex-gitarzysta Spear Of Destiny – Mark Twaite, były klawiszowiec Pendragonu – Rik Carter i basista z All About Eve – Andy Cousin) najpierw długo zgrywało się w najróżniejszych klubach Europy, a potem zabrało się za pracę nad kolejnym pełnograjem. Ten jako „Neverland” trafił do sprzedaży w 1995 roku i... odniósł umiarkowany sukces. A co do owego „umiarkowanego sukcesu” (który jest właściwie równoznaczne z „brakiem specjalnego powodzenia”), to wypada wyjaśnić, że zapewne był on spowodowany nie tyle brakiem wartości zawartej na nim muzyki, lecz jej minięciem się z ówczesnymi modami. Bo raz, świat popu zaczął właśnie wtedy wariować na punkcie techno, hip-hopu i rapu, a rock-fani - grunge’u oraz jego pochodnych oraz zespołów łączących rock’n’rolla z elementami rapu (np. Red Hot Chili Peppers czy Rage Against The Machine).
Każda płyta ma swój początek. Także „Neverland”. W jego wypadku jest nim obsesyjny, jednostajny i interesujący temat „Raising Coin”. Ale, jak się przekonujemy w 6-tej minucie i 12-tej sekundzie, to co dotąd słuchaliśmy, było tylko przygrywką do potężnego, hardrockowego (Zeppelinowskiego) i świetnego songu – „Sway”. Doskonałe! Trójka – „Lose Myself In You” to ciekawy i przebojowy utwór ze znakomitymi podgrywkami gitar, a czwórka – „Swoon” ma w sobie coś z hipnotyczności klasyków Davida Bowie. Gdy zaczyna się „Afterglow (reprise)” najpierw jest elektronicznie, a po dojściu potężnych bębnów i riffowych wioseł, robi się równie opętańczo jak w nieśmiertelnym „Kashmirze” Zeppów. Rewelacja! Zaraz potem, jakby pyszności było mało zaczyna się nastrojowe i bardzo piękne - „Stars Don’t Shine Without You”. Wspaniale uzupełniają tę pieśń iście beatlesowskie chórki. Potem mamy: folkową balladę – „Celebration”; bardzo dynamiczne „Cry Like A Baby”; elektroniczno-hardrockowe „Heaven Knows”; kolejną balladę z gitarą klasyczną – „Swim With The Dolphins”; mocny i rytmiczny „Neverland (vocal)” oraz połączony z nim finałowy jedynastominutowiec (z ośmioma sekundami) – „Daddy’s Going To Heaven Now”. Na „bdb. z +”! Każda płyta ma swój koniec. Ta akurat po 66-ciu minutach i 24 sekundach.
Jerzy Skarżyński