Ponieważ nie jestem artystą (a więc, oparcie się na własnych doświadczeniach nie jest możliwe), to już od dość dawna, nurtuje mnie pytanie o przyczynę faktu, że wielcy twórcy tak często zachowują się i żyją w sposób daleko odbiegający od tego, co powszechnie uważa się za „normalne”. Czy dzieje się tak, bo dany im przez Najwyższego talent, w jakimś stopniu anektuje w ich mózgach miejsce, które u innych odpowiada za trzymanie się w ryzach norm obowiązujących w tzw. życiu społecznym (czyli coś za coś), czy może jest zupełnie inaczej, czyli że „Wybrańcy Bogów” pozwalają sobie na najróżniejsze dziwactwa i szaleństwa, bo są przeświadczeni, że wolno im prawie wszystko? Mało tego, może bowiem być też tak, że trochę jak dzieci testujące cierpliwość rodziców, folgują sobie, aby sprawdzić... na jak wiele pozwolą im fani. W ich rozumieniu działa mechanizm: im bardziej mnie kochają, tym więcej wybaczają. Istnieje też jeszcze jedna możliwość, że przynajmniej niektórzy z nich, dają nam rzeczy tak wspaniałe, bo są bardzo wrażliwi, ale znowu owa wrażliwość sprawia, że „bodźce zewnętrzne” odbierają ze zdwojoną siłą. No a to zaś sprawia, że o niebo bardziej się boją, wstydzą itp. Stąd, aby jakoś radzić sobie z owymi demonami piją, ćpają itd. Ach, i jest jeszcze jeden element tej układanki, czyli potrzeba maskowania własnych lęków oraz słabości. I tak, żeby ich wielbiciele czasem się nie połapali, co jest naprawdę „grane”, pozują na outsiderów, buntowników czy twardzieli.
James Douglas Morrison urodził się 8 grudnia 1943 r. w Melbourne na Florydzie. Ponieważ tato Jima, Steve Morrison, był oficerem Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, to jego rodzina bardzo często się przeprowadzała i musiała znosić długie z nim (okresy służby na morzu) rozłąki. Wspominam o tym, bo oba te fakty sprawiły, że chłopiec wychowywał się w warunkach dalekich od (z psychologicznego punktu widzenia) ideału. Częsty brak kontaktu z ojcem, a niekiedy nawet z jego paskiem i brak stałego towarzystwa sprawdzonych kumpli (wynikający oczywiście z ciągłych zmian miejsca zamieszkania) powoli kształtowały jego osobowość. Przyszły artysta robił się coraz bardziej niezależny i „inny” od rówieśników. Zaczął regularnie pisywać dzienniki (które niestety spalił w szkole średniej) i wiersze. Ponieważ dzięki wielkiej inteligencji nauka szła mu bardzo dobrze, to bez trudu dostał się na studia na florydzkim Uniwersytecie Stanowym (w Tallahasse), a po dwóch semestrach przeniósł się do San Francisco, gdzie na UCLA (Uniwersytet Kalifornijski) zaczął chadzać na zajęcia na wydziale filmowym. W tamtym czasie regularnie się upijał, ale co ciekawe, nie robił tego ze smutku, rozpaczy czy nudy, lecz..., bo jak twierdził, po prostu lubił być pijanym! Zapewne sądził, że jest na tyle silny, iż alkoholizm mu nie grozi. No a los pokazał, że podobnie beztroski (i jak się okazało naiwny) stosunek miał także do narkotyków.
Ponieważ studiowanie Jima Morrisona nie specjalnie satysfakcjonowało, to nie mając nic lepszego do roboty, dość często szwendał się po plaży. I właśnie tam, pewnego lipcowego dnia 1965 r., napatoczył się na kumpla z uczelni – Ray’a Manzarka. Zaczęli rozmawiać...
Na przełomie 1970 i 1971 r. muzycy The Doors nagrywali w Los Angeles swój szósty longplay. Po raz pierwszy płyty grupy nie produkował (bo nie mógł się „dogadać” z ciągle pijanym lub naćpanym Morrisonem) stały jej współpracownik - Paul A. Rothchild. Stąd za brzmienie albumu odpowiedzialni byli sami Doorsi i pomagający im inżynier dźwięku, Bruce Botnick. A ponieważ w trakcie pracy, za sprawą coraz bardziej nieprzewidywalnych zachowań Jima, atmosfera wewnątrz formacji była – delikatnie pisząc - mocno napięta, to na tyle jeszcze świadomy, że zdający sobie z tego sprawę wokalista, krótko po jej ukończeniu wyjechał do Paryża. Tu 3 lipca znaleziono go martwego. Ponieważ nie przeprowadzono sekcji, przyjęto że zmarł na skutek niewydolności serca wywołanej przez przedawkowanie heroiny. W cztery dni później został pochowany w tzw. „Zakątku Poetów” na paryskim cmentarzu Père Lachaise.