Wprawdzie rolnikiem nie jestem, ale wiem, że jednym ze sposobów uzyskiwania w miarę udanych zbiorów jest stosowanie płodozmianu. Stąd aby mój areał nie zaczął tracić na wartości, po serii opowieści o płytach ciężkich, mocnych i hałaśliwych pogawędzę teraz o albumie z muzyką lekką, delikatną oraz (oczywiście jeśli się nie przesadzi z watami) cichą. No, a aby nie było żadnych wątpliwości, dodam, że mimo iż nazwałem ją lekką, to wcale nie jest błaha czy banalna. A zatem...

Dawno, dawno, już bardzo dawno temu, dokładnie 13.10.1941 r., w Newark, w stanie New Jersey (rzecz jasna w USA) urodził się chłopiec, któremu rodzice nadali imię Paul. Niewiele później rodzina Simonów (bo tak się nazywali) przeprowadziła się do Nowego Jorku gdzie zamieszkała w dzielnicy Queens. Tu też ich latorośl trafiła do szkoły podstawowej nr 164. Co ważne, bo jak wiadomo czym skorupka za młodu nasiąknie... i niedaleko pada jabłko od jabłoni – w domu Paula muzyka była wręcz wszechobecna, ponieważ jego tata był zawodowym kontrabasistą grywającym w różnych orkiestrach tanecznych.

Dawno, dawno, tylko odrobinę mniej dawno temu, dokładnie 5.11.1941 r., w Forest Hills, czyli w jednej z ładniejszych części Queens, w rodzinie żydowskich emigrantów z Rumunii, przyszedł na świat chłopiec, któremu rodzice, państwo Garfunkel, nadali imiona Arthur Ira. W kilka lat później ich potomek zaczął chodzić do szkoły podstawowej nr 164.

Dawno, dawno, ale już nie tak bardzo dawno temu (gdzieś w 1953 r.), w podstawówce nr 164 w Queens, zaprzyjaźnili się dwaj uczniowie – Paul Simon i Art Garfunkel. Wśród rzeczy, które ich zbliżyły, była muzyka, teatr (zagrali razem w szkolnej inscenizacji „Alicji w krainie czarów”) i... nie do końca słuszny wzrost. Nastolatkowie na tyle się zżyli, że gdy ukończyli pierwszy etap edukacji, wspólnie ją kontynuowali najpierw w Parsons Gimnazjum, a potem w Forest Hills High School. Wtedy też zaczęli razem wykonywać różne piosenki. I to na całkiem poważnie. Pierwszym tego przejawem, był ich udział konkursie dla młodych talentów, w którym zaśpiewali temat z repertuaru swoich ówczesnych ulubieńców – grupy The Everly Brothers. Niewiele później założyli regularny duet, któremu nadali nazwę Tom And Jerry (Tomem był Art, a Jerrym Paul). W 1957 r. dokonali pierwszego profesjonalnego nagrania, rejestrując małą płytkę z utworem „Hey, Schoolgirl”. Singielek został zauważony i doceniony (sprzedał się podobno w 100 000 nakładzie!). Niestety kolejne próby powtórzenia sukcesu się nie powiodły, co sprawiło, że Tom and Jerry się rozpadli i zajęli się kontynuowaniem nauki. Paul zaczął studia w Queens College, a Art na Columbia University.

W 1963 r. Paul i Art znów wspólnie śpiewali, a działo się to w słynnej Greenwich Village. Ktoś musiał na nich zwrócić uwagę, bo w rok później, po skompletowaniu repertuaru, nagrali swój pierwszy album – „Wednesday Morcing, 3 AM”. Wydawnictwo (firmowane już nazwą Simon And Garfunkel) nie zostało zauważone, co sprawiło, że zawiedziony Paul postanowił wyjechać do Anglii. Tu, dzięki licznym występom w klubach zaczął zyskiwać popularność, która dała mu możliwość nagrania solowego długograja. Ten, jako „The Paul Simon Songbook” ukazał się w 65 r. Wtedy też odwiedził go w Londynie Art. I wówczas zaszło coś niezwykłego. Oto, gdy muzycy byli w Europie, Tom Wilson (producent Columbii, która wcześniej opublikowała „Wednesday...”), wziął na warsztat jedną z piosenek z tego krążka i wraz z sesyjnymi instrumentalistami dograł do niej partię sekcji rytmicznej. Ponieważ okazało się, że efekt eksperymentu jest nad wyraz udany, to postanowiono wydać go na singlu. Niewiele później, w tak niecodzienny sposób urockowiona ballada „Sounds Of Silence” była (o czym nie wiedzieli jej wykonawcy!) już wielkim przebojem. Potem wszystko potoczyło się już błyskawicznie: powrót do Stanów; kolejne albumy; zapewne zliczone przez kogoś koncerty; wykorzystanie ich utworów jako muzycznej ilustracji do filmu „Absolwent” i w końcówce lat 60. osiągnięcie statusu najpopularniejszego folk-rockowego duetu Ameryki.

26 stycznia 1970 r. Simon And Garfunkel wydali swój ostatni studyjny (zdarzało się później, że dawali publikowane na płytach koncerty) album, któremu nadali piękny, bo poetycki tytuł „Bridge Over Troubled Water” / „Most nad wzburzoną wodą”. Pieśń „Bridge Over Troubled Water” jest też pierwszą na nim perłą. Fortepianowa introdukcja wprowadza w cudownie rozmarzoną partię wokalną Arta: Kiedy jesteś zmęczony / Kiedy czujesz się nikim / Kiedy łzy pojawią się w twoich oczach / Wszystkie je wytrę / Będę po twojej stronie / Kiedy nastaną ciężkie czasy / I kiedy przyjaciele będą trudni do znalezienia / Jak most na wzburzoną wodą / Wyrzeknę się siebie... Po tym nieśmiertelniku pojawia się następny – „El Condor Pasa”. Do kojarzącej się z Andami 18-wiecznej peruwiańskiej melodii Paul dopisał angielskie słowa: Raczej wolałbym być wróblem niż ślimakiem / Tak wolałbym / Jeśli bym mógł / Z pewnością chciałbym / Raczej wolałbym być młotkiem niż gwoździem... No, a ponieważ do trzech razy sztuka, po tych dwóch mega-przebojach od razu pojawia się jeszcze jeden – „Cecilia”. Tym razem jest pogodnie i bardzo rytmicznie. A ponieważ kolejne piosenki są równie wspaniałe, a miejsca na tą opowieść ubywa w zastraszającym tempie, to teraz już telegraficznie: w „Keep The Customer Satisfied” jest radośnie (z dęciakami); w „So Long, Frank Lloyd Wright” – bardzo lirycznie; w „The Boxer” – przebojowo oraz nieco progresywnie (syntezator, mellotron); w „Baby Driver” – folk-rock’n’rollowo; w „The Only Living Boy In New York” – nostalgicznie jak u The Moody Blues; w „Why Don’t You Write Me” – figlarnie; w pochodzącym z repertuaru The Everly Brothers „Bye Bye Love” – koncertowo i wreszcie w „Song For The Asking” romantycznie (smyczki). Kolejne arcydzieło!