Echo ma to do siebie, że musi być czymś wywołane. Po nagraniu (niedawno o tym opowiadałem) albumu „Ummagumma”, muzycy Pink Floyd postanowili zrobić coś jeszcze bardziej spektakularnego i śmiałego, czyli porwać się na dzieło, które połączyłoby rock, muzykę symfoniczną oraz tzw. „współczesną”, a jednocześnie byłoby ich pierwszą poważną próbą wyjścia poza to, co już wtedy w dość dramatyczny sposób dożywało swoich dni, czyli psychodelię. Bo przecież, ten tak bardzo popularny w drugiej połowie lat 60. XX w nurt rock’n’rolla, w 1970 r. stracił dość nagle dużą część swojej siły oddziaływania, bo jako nierozłącznie związany z modą na używanie narkotyków został „skompromitowany” tragediami swoich mega-gwiazd (przede wszystkim Janis Joplin i Jimi Hendrixa) oraz głośnym zabójstwem czarnoskórego widza podczas występu Rolling Stonsów na festiwalu Altamont. Ale, wracając do Floydów, warto tu przypomnieć, że w roku 69, jako zespół, byli oni jeszcze mocno zdezintegrowani, a to zapewne oznaczało, iż w jakimś stopniu, brakowało im wiary we własne siły. Stąd ich następny długograj (przypomnę opisany przeze mnie w pierwszym tomie „Niezapomnianych płyt historii rocka”) - krążek „Atom Heart Mother”, został w swojej najważniejszej części (tytułowa suita) przygotowany przy kompozytorskiej pomocy Rona Geesina i współudziale orkiestry dętej, chóru oraz... wiolonczeli solo. I – przynajmniej dla mnie – to właśnie za sprawą owych „dodatków”, nagrany wówczas utwór, stał się jednym z najwspanialszych oraz najważniejszych dzieł całej historii muzyki niepoważnej (akurat nie jestem pewien, czy czasem nie powinienem wykreślić z tego zdania ostatniego przymiotnika).
Tuż po wydaniu w październiku 1970 r. „Atom Heart Mother” okazało się, że to, co w dużej mierze stanowiło o pięknie i oryginalności (a więc i przyniosło mu sukces) głównego tematu longplaya, stało się, przynajmniej po części, jego „przekleństwem”. Chodziło o to, że jeśli grupa chciałaby go w miarę wiernie wykonywać w czasie trasy koncertowej, powinna ze sobą wozić instrumentalistów dmuchających w dęciaki, chórzystów i oczywiście wiolonczelistę z jego wiolonczelą oraz smyczkiem. A to, jak łatwo się domyśleć, musiało być drogie i wiązać się z kłopotami technicznymi (odpowiednie nagłośnienie itp.). Stąd, per saldo, ogólnie niezadowoleni muzycy (Gilmour po latach nazwał nawet „Atom Heart Mother” stekiem bzdur), postanowili na swoim kolejnym albumie w sprytny sposób zdyskontować powodzenie krążka z łaciatą krową na okładce i... przygotować jego skromniejszą oraz – co ze względów ambicjonalnych było chyba wtedy równie ważne – wyłącznie własną „wersję”. Przed sekundą użyłem cudzysłowu, bo co oczywiste, nie chodziło o dokładne powtórzenie repertuaru z poprzedniej longplaya, lecz o stworzenie nowego, który na tyle silnie by do niego nawiązywał, aby wszyscy zachwyceni „Atomowym Sercem”, znów poczuli się w pełni usatysfakcjonowani. Stąd nowa płyta, identycznie jak poprzednia składała się z suity zajmującej całą jej połowę (strona „B”) i kilku uzupełniających ją utworów, pieśni oraz piosenek. A napisałem o utworach, pieśniach i piosenkach, bo na pierwszej stronie analoga znalazł się jeden utwór prawie całkiem instrumentalny (z pojedynczym zdaniem), dwie nastrojowe oraz dość poważne pieśni i pogodna oraz przebojowa piosenka, która gdyby trafiła na singla mogłaby się stać hitem, a także całkiem zabawny bluesowy żart na dwa głosy. Niektórzy pozbawieni humoru fani, uważali nawet, że owo dziełko, jest najgorszym w całej dyskografii Pink Floyd i że zapowiada, iż zespół schodzi na psy...
Wydawać by się mogło, że aby nie będąc czynnym muzykiem przejść do historii, trzeba być albo słynnym impresariem, managerem, producentem, inżynierem dźwięku lub akustykiem. Ale to nie koniec, bo nieśmiertelność można też zdobyć będąc zdolnym poetą („tekściarzem”) albo plastykiem (np. twórcą okładek) lub jako... muz czy muza artysty. No i zostaje jeszcze jedno pole do popisu, mnie (bo przecież koszula...) najbliższe, czyli dziennikarstwo. No i dobrze. Tyle tylko, że wydawać by się mogło, iż wejście do annałów wymaga aby każdą z owych „prac” wykonywać z prawdziwą sumiennością i talentem...