Skoro ostatnie moje teksty dotyczyły Szkota w Ameryce (Byrne) i Szkotów w Australii (Youngowie), to czemu teraz nie miałoby być o Holendrach w Stanach Zjednoczonych. A zatem... Dawno, dawno temu, jeszcze zanim w Kraju Tulipanów pozwolono na legalne palenie trawki i dobijanie beznadziejnie chorych oraz niepotrzebnych już staruszków (tak przecież postrzegają ten kraj niektórzy nosiciele moherowych beretów), 26 stycznia 1955 r., w mieście Nijmegen, urodziło się chłopię, któremu nadano imiona Edward Lodewijk. Jego drugie imię, wzięło się stąd, iż tata delikwenta – Jan Van Halen, będąc zawodowym muzykiem (jazzowy klarnecista, saksofonista i pianista) postanowił w tak specyficzny sposób uczcić swego idola – Ludwika Van Beethovena. Trzeba tu jeszcze dodać, że dwa lata wcześniej, Eugenia Van Halen, czyli mama Edwarda, powiła jego starszego brata Alexandra Arthura. W lutym 1962 r. Jan wraz z całą rodziną przeniósł się na stałe do Pasadeny w Kalifornii. Tu obaj chłopcy chadzali do szkoły (Pasadena City College), a po lekcjach poznawali tajniki gry na fortepianie. Później, jak wielu ich rówieśników, zajęli się instrumentami mniej dostojnymi, bo Alex zaczął grywać na gitarze, a Eddie na perkusji. Sądzę, że w tym miejscu wielu rock fanów pomyślało, iż piszę bzdury, bowiem od 35-ciu już lat powszechnie wiadomo, że to starszy z Van Halenów jest bębniarzem, a młodszy wioślarzem. Od razu więc dorzucę, że bracia dość szybko zorientowali się, że początkowy wybór był błędny i... zamienili się instrumentami. Po graniu w różnych formacjach amatorskich, w 1972 r., z basistą Markiem Stonem, (którego trochę później zastąpił Michael Anthony) założyli trio, który nazwali... Genesis. Ponieważ jednak dość szybko dowiedzieli się, że pod identycznym szyldem działa już całkiem popularny zespół brytyjski, to przechrzcili się na Mammoth. I jeszcze jedno - w owym czasie rolę wokalisty grupy spełniał (bez przekonania) Eddie Van Halen. A co też istotne, bo okazało się brzemienne w skutkach, w okresie w którym występowali jako Mammoth, aby móc dawać (marnie zresztą wynagradzane) koncerty, muzycy musieli stale wypożyczać odpowiedni sprzęt i płacić za jego obsługę. Najczęściej jedno i drugie kosztowało ich aż... 10 $, bo tyle brał właściciel aparatury oraz akustyk w jednej osobie – niejaki David Lee Roth. Ów proceder musiał powtarzać się na tyle często oraz na tyle długo, że mający łeb do interesów Eddie, postanowił zrezygnować z głosowania (dawania głosu) i... zaoferował stanowisko śpiewaka w swoim formacji Rothowi. Dzięki temu chytremu posunięciu mógł już nie tylko całkowicie poświęcić się grze na gitarze, ale także definitywnie rozwiązał kwestię płacenia za nagłośnienie.

Po połączeniu sił z Lee Rothem, najpierw (ponoć za jego namową) zmienili nazwę na Van Halen, a potem stopniowo dopracowali się popularności na tyle dużej, że na jeden z ich koncertów wybrał się Gene Simmons z Kissu. Ten po jego wysłuchaniu i obejrzeniu na tyle się nimi zachwycił, że pomógł zespołowi nagrać taśmę Demo. No a zapewne dzięki niej, w 1977 r. grupa zawarła kontrakt z Warner Bros Rec., na bazie którego zaraz potem, zarejestrowała swój pierwszy album – „Van Halen”.

„Van Halen” ma tak naprawdę jedną wadę. Mimo, że tłoczenie każdego longplaya (niezależnie od jego długości) kosztuje tyle samo - cały trwa zaledwie 35 i pół minuty! No cóż, nie wysilili się. Ponieważ tym prostym sposobem, marudzenie już mam za sobą, to teraz szybciutko przechodzę do zachwytów. I tak pierwszy pojawia się już w 20 sek. od wystartowania płyty, gdyż to właśnie wtedy po raz odzywa się gitara Eddiego. Brzmi tak soczyście i ekspresyjnie, że nawet dobry śpiew i bardzo solidna sekcja rytmiczna się nie liczą. Byłbym zapomniał, ten pierwszy utwór ma tytuł „Runnin’ With The Devil”. Następny temat, blisko 2-min „Eruption”, to jeden wielki popis wioślarstwa solowego. O Jezu! Natomiast gdy zaczyna się trójka, już od pierwszego dźwięku, rozpoznajemy że będziemy obcować z klasyką, bo oto jeden z niezapomnianych riffów wszechczasów, zapowiada zmetalizowaną i świetną wersję wielkiego przeboju The Kinks – „You Really Got Me”. Po tym cover-hicie dostajemy kolejny, tyle tylko, że już własny Van Halenu. Niesamowita gitara zaczyna porywającą pieśń „Ain’t Talkin’ ’Bout Love”. Arcy-arcydzieło ze świetnym śpiewem Rotha. Utwór nr 5. to szaleńczy w tempie (ależ po bębnach daje Alex) rock’n’roll – „I’m The One”, a nr 6. - „Jamie’s Cryin’” - melodyjny i rytmiczny lekko upopowiony hard rock. Później: w „Atomic Punk” (7) muzycy gnają jak upojeni adrenaliną dawcy organów; w „Feel Your Love Tonight” (8) brzmią jak śpiewający na głosy, a występujący w stalowni The Beach Boys; w „Little Dreamer” (9) jest melodyjnie, prawie spokojnie i niewiarygodnie za sprawą solówek Edka; w „Ice Cream Man” (10) najpierw balladowo, bluesowo, akustycznie, a potem znów rock’n’rollowo; no a w finałowym „On Fire” (jak łatwo spodziewać się za sprawą tytułu) prawdziwie ogniście.

I słowa ostatnie - wydanie „Van Halen”, po pierwsze oznaczało ujawnienie się największego gitarowego talentu owych lat, a po drugie, dla muzyków zespołu było równoznaczne z fortuną – sprzedano go w ponad 10 000 000 nakładzie!

 

 

 

 

Jerzy Skarżyński