W przypadku kilku słynnych grup rockowych, mam (jak mi się przynajmniej wydaje) całkiem uzasadnione wątpliwości, czy należy w ich przypadku używać określenie – zespół. Bo tak naprawdę (oczywiście jeśli nie myśli się czasem o zespole akompaniującym jakiemuś soliście), samo to słowo niesie ze sobą informację, że oto mamy do czynienia z takim układem personalnym, w którym kilka osób łączy swoje talenty, aby osiągnąć jakiś artystyczny cel. Jeśli nawet nie wszystkie, to przynajmniej te najważniejsze. Acha, i nie zawsze musi to dotyczyć kwestii autorstwa kompozycji czy tekstów, bowiem efekt pracy twórczej jednego muzyka może przecież wspaniale wzbogacić jakiś inny, tyle tylko że przez interpretację lub improwizację. No dobrze, ale skoro o tym wspomniałem, to łatwo się domyśleć, że postąpiłem tak, bo przychodzi mi teraz zająć się formacją, która nie spełniała (przynajmniej okresowo) owego, wymaganego od zespołu kryterium tworzenia muzyki na bazie wypadkowej umiejętności jego członków. I od razu dorzucę, że także moja następna opowieść będzie dotyczyła grupy o „wątpliwej” (w takim kontekście) reputacji.
14 grudnia 1958 r. w Edynburgu, co oznacza, że w Szkocji, w rodzinie pana Allana Scotta, przyszedł na świat chłopiec któremu nadano imię Michael. Niestety, co zapewne miało istotny wpływ na jego nastoletniość, gdy Mike miał dziesięć lat, tato opuścił dom. W tym też czasie, dzięki zafascynowaniu piosenką „Last Night In Soho” formacji Dave, Dee, Dozy, Beaky, Mick And Tich zrozumiał, że – jak wspominał - będzie musiał zostać w muzyce. Gdy miał lat dwanaście zaczął udzielać się w szkolnych zespołach, a w pięć lat później podjął studia literatury angielskiej i filozofii na Uniwersytecie w Edynburgu. Niestety (lub na szczęście), jak to zresztą często bywa z rockmenami, po roku nauki uznał, że już wystarczy i nie chcąc „tracić” więcej czasu, zajął się na poważnie pisaniem i graniem. Biorąc pod uwagę historię rock’n’rolla, łatwo się domyśleć, że gdy zaczynał z niego żyć, musiał początkowo dopasować się do królującego wtedy punk-rocka. Niewiele później okazało się, że był naprawdę zdolny, bo już po roku, z drugim (pierwszy nazywał się The Bootlegs) zespołem, z którym był związany – Another Pretty Things wydał płytkę „All The Boys Love Carrie” / „That’s Not Enough”, którą prestiżowy New Musical Express uznał za „Singla Tygodnia”. To wystarczyło, aby grupa otrzymała propozycję podpisania kontraktu z Virgin Rec. Trzy lata potem Another Pretty Things zmieniło: nazwę na Funhouse; wytwórnię na Ensign Rec.; Edynburg na Londyn i... utraciło Scotta, który nie zaaprobował owych nowości. W tej sytuacji już w grudniu 1981 r. artysta zaczął sesje, które po półtora roku (czerwiec 83) przyniosły debiutancki album jego kolejnej formacji – The Waterboys. Dzięki promującemu go singlowi - „A Girl Called Johnny” (stał się sporym przebojem) longplay „The Waterboys” został od razu zauważony i doceniony. No a co działo się w następnych latach, już kiedyś opowiedziałem.
Po dekadzie sporej popularności, przejściu od folk-rocka do niemal czystego folku, po wydaniu pięciu długograjów („The Waterboys”, „A Pagan Place”, „This Is The Sea”, „Fisherman’s Blues”, „Room To Roam”), po wylansowaniu tak znanych hitów jak „The Big Music” i „The Whole Of The Moon” oraz po bardzo licznych zmianach personalnych (tylko w tamtych latach przez The Waterboys „przeszły” aż 24 osoby), Mike Scott zdecydował się na powrót do bardziej rockowego rocka i wraz z 26-cioma(!) muzykami sesyjnymi przygotował kolejny krążek długometrażowy. Nadał mu tytuł - „Dream Harder”. A co do owych 26 współpracowników, to nie należy ich uznać za oficjalnych członków jego drużyny, bo Scott hołdował już wtedy zasadzie, że dla niego (i tak powinno być także dla fanów) nie ma żadnej różnicy między tym, co robi, lub zrobi w przyszłości jako solista oraz tym, co wydaje, albo jeszcze wyda pod szyldem The Waterboys.
Czterdziestoczterominutowy „Dream Harder” zaczyna z impetem świetna kompozycja „The New Life”. Ten utwór mimo, że ma w sobie siłę niezłej wichury, jest bardzo melodyjny i uporządkowany, a głos Mike’a momentami brzmi jak George’a Harrisona! Dwójka, jest przebojowym, bo dość skocznym i lekko folkowym tematem „Glastonbury Song”. Cudeńko na mieńko! W trójce – „Preparing To Fly” mamy dość mocne granie sekcji i Scotta na gitarze, jego elektronicznie zniekształcony śpiew oraz iście Beatlesowski chórki. Czwórka („The Return Of Pan”) dla odmiany mocno pachnie folkiem dzięki saksofonowym ozdobnikom Jamesa Campagnoli i hardrockiem za sprawą świetnych solówek szefa The Waterboys na elektrycznym wiośle. Gdy nastaje „Corn Circles” (5) od razu się uśmiechamy, bo jest pogodnie, balladowo i bardzo melodyjnie. Natomiast gdy rusza szóstka („Suffer”), nagle dostajemy się w świat godny nie jednej płyty z ciężkim rockiem, bo Mike Scott wycina na gitarze niczym wściekły Clapton w czasach Cream. Cudeńko na twardzieńko! Siódemka („Winter Winter”), jak to zwykle siódemka na dobrych albumach, jest wręcz porażająco piękna i niestety zaskakująco krótka, bo kończy się już w 33 sekundzie! Cudeńko na króciuteńko! Potem kolejno dostajemy: wzniosłe i godne „Love And Death”; ubrane po hindusku (bo z sitarem) radosne oraz skoczne „Spiritual City”; zaledwie dwuminutowe i liryczne „Wonders Of Lewis” oraz psychodeliczne i obsesyjne, najdłuższe na albumie, mające wiele wyjaśniający tytuł – „The Return Of Jimi Hendrix”. A co do tego „wiele wyjaśniającego tytułu” dodam tu (nie wiem zresztą czy potrzebnie), że oczywiście najważniejsze w tym nagraniu jest finezyjnie pracujące wiosło Mike’a. No a po tych sześciu minutach muzyki dość niepokojącej, przychodzi efektowne ukojenie, czyli melodyjne „Good News”. Ot, dobra wiadomość na koniec dobrej płyty. Wróć! Bardzo dobrej płyty!
Jerzy Skarżyński