Pozwoliłem sobie na nieco prywaty, bowiem biorąc się za pracę nad tą opowieścią, przypomniałem sobie, że lokatorów podobnych Mateuszowi, nasz świat ma nieco więcej. Bo zaraz będzie obszernie o artyście, który urządzenie określane jako automat perkusyjny, potraktował na tyle ludzko, że ochrzcił go (w dodatku nadając mu od razu tytuł doktorski!) Dr Avalanche, a później umieszczał go zawsze na liście współwykonawców muzyki, którą nagrywał. I tu, od razu, podzielę się dwoma związanymi z tym faktem refleksjami. Pierwsza - zastanawiam się, czy szanowny Pan Dr, na równi z innymi muzykami był brany pod uwagę przy wypłatach, a druga - jestem przekonany, że dane mu było tak długo współpracować ze swoim szefem, bo... nigdy z nim się nie kłócił.
No to jazda. Przyszły ojciec chrzestny Dr Avalancha przyszedł był na ten świat jako Andrew William Harvey Taylor. Zdarzyło się to 15 maja 1959 roku w Ely, w Cambridgeshire, w Anglii. Chłopiec, a potem nastolatek, musiał być zdolną i inteligentną bestią, bo zanim stał się Andrew Eldritchem (pod tym pseudonimem wpisał się do annałów rocka) zdążył studiować francuski i literaturę niemiecką na Uniwersytecie w Oxfordzie, a po przeniesieniu się w 1978 r. do Leeds, ...chińskiego na tamtejszym uniwerku. I to właśnie wtedy zaczął się muzyczny etap jego życia. Z tego co odnotowali kronikarze, w
pierwszych miesiącach swojego rockowania Andrew pełnił rolę bębniarza w kilku lokalnych zespołach punkowych. Następnym punktem na jego drodze ku sławie, było stworzenie wraz niejakim Gary Marxem zespołu o nazwie The Sisters Of Mercy. Jego intrygującą nazwę podpowiedział im tytuł pięknej ballady Leonarda Cohena, którą stanowiła część ścieżki dźwiękowej filmu Roberta Altmana - „McCabe & Mrs. Miller”. W początkowym okresie Siostry Miłosierdzia były zaledwie duetem i jako taki nagrały pierwszą małą płytkę – „Damage Done” / „Watch” / „Home Of The Hit-men”. Zaraz potem zaczęły przybierać na wadze, bo najpierw dołączył do nich basista Craig Adams, a dotąd pałkerujący i śpiewający Eldritch kupił sobie wspomnianego już wcześniej automatycznego perkusistę, dzięki czemu mógł stać się nie tylko prawdziwym wokalistą, ale także frontmenem grupy. A było to bardzo ważne, bo – co podkreślali zawsze wszyscy ci, którzy go wtedy widzieli na scenie - był on artystą niezwykle malowniczym (sposób noszenia się) i ogromnie charyzmatycznym. W następnych latach The Sisters poszerzyły się najpierw o drugiego gitarzystę – Bena Gunna, a potem nagrało kilka singli, z których największy sukcesik odniosła płytka z tematem „Temple Of Love”. Dzięki jej popularności w 1983 r. formacja podpisała kontrakt z koncernem WEA. Jednak zanim jeszcze nagrała swój debiutancki album, doszło do pierwszego (z bardzo licznych później) w niej rozłamu i w 1984 Bena Gunna zastąpił niezwykle interesujący gitarzysta i wokalista Wayne Hussey. W rok później zespół zarejestrował swój pierwszy longplay – „First And Last And Always” i co wielu szalenie zaskoczyło, odniósł spory sukces w Stanach Zjednoczonych. Niestety już podczas trasy promującej tą płytę doszło do kolejnej w nim burzy, w wyniku której odszedł Marx. Po zakończeniu tournee Eldritch pojechał do Niemiec, gdzie w Hamburgu, zaczął pisać materiał na kolejny album. Po pewnym czasie dołączyli do niego Hussey i Adams, ale (ponoć poszło o tantiemy za „First...”) pożarli się ze swoim szefem i z hukiem (medialnym) odeszli aby stworzyć własny projekt. O nich, o nim i o tym, co w odpowiedzi na niego zrobił Andrew spróbuję w miarę dokładnie napisać na kolejnych stronach tej książki.
W 1987 r. The Sisters Of Mercy reaktywowało się w składzie „trzyosobowym”. I tak obok Andrew Eldritcha i Dr Avalancha pojawiła się w nim basistka i wokalistka z formacji The Gun Club – Patricia Morrison. Jak po latach wspominał Eldritch (Avalanche w tej sprawie zachował dyskrecje), Patricia została przyjęta do Sióstr, bo... miała najbardziej niesamowite włosy, jakie kiedykolwiek widział i... bo lepiej wyglądała niż grała. No cóż, biorąc to pod uwagę, musiała być sporej urody, bo jako instrumentalistka radziła sobie całkiem dobrze. Okrągłym tego dowodem jest nagrany z nią długograj – „Floodland”, czyli najważniejszy krążek The Sisters. No to słuchanko...
Godzinny (to już czasy płyt CD) „Floodland” zaczynają złączone w jedną całość tematy „Dominion” i „Mother Russia”. Dr Avalanche narzuca jednostajny, nieludzko precyzyjny rytm, a na nim unoszą się nieco porażający, niski głos Eldritcha i wtórującej mu (chwilami) Patrycji. Jest podniośle, jak w gotyckich katedrach. Numer dwa („Flood I”), to przewalające się stuki-puki Dr i sporo elektroniki. Z pewnością wampiry lubią ten numer. Gdy zaczyna się „Lucretia” nogi same zaczynają nam podskakiwać, a głowa podskakuje jak piłka. Rewelacyjny refren i motoryczność. Klasyka dekady! Następny utwór – „1959”, to delikatna (tylko fortepian) opowieść o roku, w którym Andrew pojawił się na tym łez padole. Piątkę wspaniale zaczyna Wagnerowski (jak to wszyscy określają) chór, w który nagle włamują się „bębny”. Świetna partia wokalna (wiele głosów) i kolejny porywający refren. Te 11 minut to słynne „This Corrosion”. A potem: w „Flood II” jest znów elektronicznie i hipnotycznie; w „Driven Like The Snow” monotonnie oraz zimno (cold vawe); w „Never Land” potężnie (Avalanch) i ponuro; w „Torch” inaczej, bo z akordami gitary akustycznej i śpiewem „pod” Davida Bowie; a w finałowym „Colours” bardzo elektronicznie oraz blisko Joy Division.
„Floodland” – sama radość dla „pogodnych inaczej”.
Jerzy Skarżyński