Po wydaniu w 1980 r. świetnej płyty „Remain In Light”, zmęczeni tempem dotychczasowej pracy (cztery albumy w cztery lata) muzycy Talking Heads, postanowiło zrobić sobie dłuższe „wakacje”. Tyle tylko, że ludzie tak czynni i tak kochający swoje zajęcie nie potrafili zbyt długo pozostawać w stanie nawet najbardziej błogiego lenistwa. Stąd po paru tygodniach odpoczynku wszyscy zaczęli myśleć, jak spożytkować wolny od zajęć grupowych czas. I tak, mogący sobie na wiele pozwolić (bo najpopularniejszy i bo najbogatszy, oczywiście za sprawą tantiemów, które otrzymywał jako główny kompozytor i autor tekstów Gadających Głów) lider zespołu – David Byrne, w następnym roku, wraz z dotychczasowym producentem swojej grupy – Brianem Eno, przygotował awangardowy album „My Life In The Bush of Ghosts”. Krążek wypełniony dość trudną i nowatorską muzyką (pojawiły się na nim nowe koncepcje wykorzystania samplingu oraz elementów etnicznych) został świetnie przyjęty przez krytykę i dobrze przez fanów. A jakby tego było mało, jeszcze tego samego roku, David opublikował płytę z muzyką, którą napisał do widowiska baletowego „The Catherine Wheel” (warto tu jeszcze dorzucić, że w pięć lat później, za napisanie ścieżki dźwiękowej do słynnego obrazu Bernarda Bertolucciego „Ostatni Cesarz”, Byrne wraz Ryuichi Sakamoto i Cong Su, dostali nagrody: Grammy, Złoty Glob oraz Oscara). Potem, czyli już w roku 82, artysta skoncentrował się na tworzeniu utworów na kolejnego długograja Talking Heads.
Mniej więcej w tym samym czasie, w przeciwieństwie do zajmującego głównie pisaniem i pracą w studiu Byrne’a, sekcja rytmiczna Gadających Głów (będąca już wtedy małżeństwem) – Tina Weymouth oraz Chris Frantz, postanowiła nie rezygnować z czynnego uprawiania muzyki i aby móc dalej koncertować, stworzyła własny projekt, któremu nadała nazwę - Tom Tom Club. Ów zespół najpierw nagrał, a potem wydał (tak jakby można było to zrobić w odwrotnej kolejności) album „Genius Of Love”, który zyskał swoją „zakręconą” muzyką taneczną sporą popularność i dobre oceny u krytyków.
No, a ponieważ Talking Heads było kwartetem, to pozostaje mi jeszcze kilka słów poświęcić jego ostatniemu elementowi, czyli Jerry’emu Harrisonowi. Ten multiinstrumentalista (grywał przecież nie tylko na instrumentach klawiszowych ale także na gitarach) w 1981 opublikował swój pierwszy (były potem następne) krążek solowy – „The Red And The Black”. Warto dorzucić, że w jego nagraniu pomógł m.in. Adrian Belew (wtedy już filar kolejnego wcielenia King Crimson).
W 1983 r., po nabranie ponownej ochoty do wspólnego tworzenia, w Nowym Jorku spotkali się David, Tina, Chris, Jerry i kilkoro zaproszonych instrumentalistów oraz wokalistów (m.in.: Alex Weir – gitara; Wally Badarou i Bernie Worrell – syntetyzatory; perkusiści: Raphael Dejesus, Steve Scales, David Van Tieghem; skrzypek – Shankar oraz chórzystki: Nona Hendrix i Dolette Macdonald) i zarejestrowali LP, którego tytuł - „Speaking In Tongues” był zainspirowany tematyką, która wówczas intrygowała Byrne’a, czyli fenomenem glosolali.
„Mówienie Głosami” zaczyna równie rytmiczne (perkusyjno-elektroniczne), co przebojowe (wielki hit) i brawurowe „Burning Down The House”. Pulsacja, perfekcja i motoryczność. Pierwsza rewelacja! Dwójka – „Making Flippy Floppy”, jest równie szalona jak jej tytuł. Cóś dla post-punkowych świrów. Bardzo dobre! „Girlfriend” (3) porywa wspaniałym feelingiem, cudownym, śpiewanym chórkiem refrenem i dziwnymi świsto-piskami syntezatorów. Rewelacja druga! Trzecia rewelacja, to następne – „Slippery People”. Cudowne podrygiwanie przy super rytmicznym rozkołysaniu i elektronika!!! Natomiast piątka – I Get Wild / Wild Gravity”, to przykład na obsesyjność w rocku. Rewelka piąta! Szósta, co zapewne nie specjalnie zaskoczy, zaczyna się już wraz następnym utworem, bo szósty na płycie temat, to porywający (najlepiej do marszu) „Swamp”. Cudo! A, aby ktoś nie uznał, że przesadzam z tymi rewelacjami, to napiszę, że siódemka, czyli kolejny post-punkowy kawałek – „Moon Rocks” i ósemka – nowofalowe „Pull Up The Roots”, są zaledwie bardzo dobre. A ponieważ na „Speaking In Tongues” jest tylko dziewięć utworów, to nastanie „This Must Be Place (Naive Melody) oznacza, że oto zaczyna się finał tego albumu. Jaki jest (oczywiście po za tym, że znów rewelacyjny)? Stosunkowo spokojny, delikatnie grany i dzięki elektronice mocno odlotowy. A do tego jeszcze znów wspaniały, skłaniający do śpiewu refren. 6 rewelacji i 3 bdb. – czegóż chcieć więcej!
Jerzy Skarżyński