Gdy w połowie siódmej dekady ubiegłego stulecia rozszalał się punk, wiele osób wcześniej słuchających rzeczy o wiele bardziej skomplikowanych, poczuło że to szaleństwo musi się dość szybko skończyć. Przecież grając i śpiewając - z założenia - maksymalnie prosto oraz przy użyciu najprostszych instrumentów, odbierało się samemu sobie szansę na jakikolwiek rozwój. Jedynym co można było zrobić, to wykonywać ową muzykę jeszcze bardziej agresywnie lub wulgarnie. Ujmując to inaczej, punk był niezbędny i ożywczy, ale od zarania wiódł w ślepy zaułek. Co zatem można było z tym zrobić? Wniosek nasuwał się sam, aby się w kółko nie kopiować, trzeba było własne propozycje w jakiś sposób „ulepszać” i „unowocześniać”, ale w tak, aby ci którzy pokochali Sex Pistolsów oraz ich konkurentów i następców, nie poczuli się zdradzonymi. I tak, dzięki udanej próbie przyobleczenia w ciało tej idei, zrodziła się New Wave czyli Nowa Fala. A ta później szybko zaczęła ewaluować w bardzo różnych kierunkach. Np. na Wyspach Brytyjskich po zbliżeniu się do muzyki reggae i ska powstał nurt, którego największymi gwiazdami były zespoły Bad Manners, UB 40 oraz oczywiście The Police; na skutek splecenia z ostrym rockiem, zrodziła się tzw. Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu (z Iron Maiden, Judas Priest i Saxonem na czele), a w efekcie wprowadzenia instrumentarium elektronicznego powstał Nowy Romantyzm (jego wielkie gwiazdy to m.in. John Foxx, Gary Numan, Visage, Ultravox i rzecz jasna Depeche Mode). Trzeba tu jeszcze koniecznie dorzucić, że ów proces wystąpił też w USA, a najwspanialszym tego przykładem, była kariera Talking Heads.

Choć od lat przyjęło się, że pisze się i mówi, iż Talking Heads to grupa Amerykańska, to tak naprawdę można co do tego mieć pewne wątpliwości, bo jej lider – David Byrne, nie tylko urodził się (14 maja 1952 r.) w Dumbarton, w Szkocji, ale później, choć stale mieszkał i mieszka w Stanach Zjednoczonych, to nigdy nie starał się o prawo do posiadania paszportu tego kraju. Formalnie jest więc wciąż Brytyjczykiem. A co do Ameryki Północnej, to wypada tu wyjaśnić, że zanim z rodzicami przeniósł się na stałe do USA, przez parę lat mieszkał w Hamilton, w prowincji Ontario, w Kanadzie. Dopiero stamtąd wraz rodzicami i młodszym bratem przeniósł się do Arbutus w stanie Maryland. Tu, młody David nie tylko dość dobrze się uczył, ale także bawił się muzyką. Podobno już jako pięciolatek umiał całkiem dobrze grać na harmonijce, a zanim ukończył podstawówkę opanował wydobywanie dźwięków z gitary i akordeonu. Gdy zaczął się uczyć w szkole średniej z kolegą Markiem Kehoe założyli duet Bizadi, którego repertuar obejmował także piosenki z repertuaru Franka Sinatry! Następny etap jego edukacji (w Rhode Island School Of Design i w Maryland Institute College Of Art) zaowocował także powstaniem grupy, którą nazwano The Artistics. W owej formacji obok Byrne’a występował m.in. jego kumpel, perkusista - Chris Frantz, a kierowcą zespołu (woziła ich na koncerty) była dziewczyna tego ostatniego – Tina Weymouth. Gdy po roku The Artists przeszedł do historii, David, Chris i Tina postanowili przenieść się do Nowego Jorku, gdzie zaczęli kombinować, jak utworzyć nową grupę. Był z tym jednak spory problem, bo nigdzie nie mogli znaleźć odpowiedniego (i chcącego z nimi grać) basisty. Po kilku miesiącach bezowocnych poszukiwań, wpadli na pomysł, że zamiast tracić czas na dalsze szukanie, spróbują nauczyć Tinę grania na basie! A co nawet ich samych trochę zaskoczyło, okazało się, że ta nie tylko bardzo szybko połapała się na czym ma polegać ma jej rola, ale także stała się prawdziwą mistrzynią w basowaniu... Cdn!

Przed momentem, zgrabnym skrócikiem, zapowiedziałem kontynuację tej opowieści, bowiem zaplanowałem, że już na następnych stronach pogawędzę o dalszych losach Talking Heads i o kolejnej świetnej płycie tego zespołu - „Remain In Light”. Natomiast teraz będzie o jego albumie nr.3, czyli o pochodzącym z 1979 r. „Fear Of Music”. A zatem...

„Fear Of Music” to krążek, który w niezwykłe sposób połączył post-punkową nonszalancję (szczególnie jest ona zauważalna w specyficznej manierze wokalnej Davida Byrne) z elementami zaczerpniętymi z odległych od punka nurtów muzyki, takich jak: funk, etniczna muzyka afrykańska i latynoska, folk oraz wyrafinowana elektronika. A co bardzo ważne, wszystko to składało się w bardzo spójną całość. Tu, nie sposób nie zwrócić uwagi, że to brzmieniowe nowatorstwo Gadających Głów było nie tylko wypadkową talentów członków grupy ale i jej ówczesnego producenta – Briana Eno. Ten, w przeszłości klawiszowiec Roxy Music, a potem pomocnik najwybitniejszych, z Davidem Bowie, Iggi Popem i Robertem Frippem na czele, potrafił w rewelacyjny sposób wyeksponować wszystkie atuty swoich podopiecznych oraz namówić ich do odważnego eksperymentowania z rytmem i instrumentami. To także On sprawił, że w pierwszym na tym longplayu utworze („I Zimbra”) w niezwykle frapujący sposób (fripptronics) zagrał gościnnie Robert Fripp. I co muszę koniecznie odnotować, to czym zaowocowała ta kolaboracja, okazało się być zapowiedzią stylu, mającego się niewiele później odrodzić King Crimson! Potem, w pozostałych 10 utworach mamy kolejno: nowofalowe kołysanie z syntezatorem w tle („Mind”); ekspresyjne podskakiwanie („Paper”); szaleńcze delirium z gitarowymi cudami („Cities”); motoryczne i funkowe - „Life During Wartime”; cięższe oraz bardziej drapieżne - „Memories Can’t Wait”; skoczne i kocie -„Air”; folkowo-balladowe (piękne) – „Heaven”; twarde oraz nerwowe „Animals”; obsesyjne - „Electric Guitar” i wreszcie finałowe, hipnotyczno-odlotowe (zgodnie z tytułem) – „Drugs”!

 

 

 

Jerzy Skarżyński