Ponieważ impreza odbywała się na wolnym powietrzu i wielkim obszarze (nie było zatem ograniczeń w sprzedaży biletów), więc bez kłopotu takowe nabyłem, a potem, jakimś pociągiem dotarłem na miejsce. Wrażenie było ogromne, bo po raz pierwszy znalazłem się na imprezie typu Open Air (wtedy jeszcze w Polsce takich nie organizowano). Dwie wielkie sceny, potężne nagłośnienie, niesamowite światła i kilkudziesięciotysięczny tłum. Natomiast same występy, jak zwykle w takich przypadkach, były raz wspaniałe, raz kiepskie. Główne gwiazdy oczywiście nie zawiodły - ale to już temat na jakąś inną okazję.

W piątek wieczór (ale jeszcze w świetle dnia) na lewą estradę weszła, jak zapowiedział jeden z mistrzów ceremonii, kanadyjska formacja Saga. Co mnie zaskoczyło – przywitał ją potężna owacja. Pamiętam pomyślałem – chyba musi być dobra, skoro tak gorąco ją witają (niektórych już na starcie wygwizdywano)! W związku z tym, gdy zaczęła grać i śpiewać, ze zdwojoną ciekawością, jak zając, nadstawiłem słuchy...

W 1977 r., w Oakville, w Ontario, doszło do połączenia sił pięciu muzyków z lokalnych zespołów. Byli to: (inicjator przedsięwzięcia) basista i pianista - Jim Crichton; jego brat, gitarzysta – Ian Crichton; wokalista (grywający też na klawiszach) – Michael Sadler; perkusista Steve Negus oraz główny specjalista od instrumentów klawiszowych – Peter Rochon. 13 czerwca tegoż roku grupa dała pierwszy koncert w Tudor Tavern w (zapewne kanadyjskim) Cambridge. Ponoć było aż... 40 widzów. Później jak to zwykle były próby, coraz chętniej oglądane i słuchane koncerty, taśma demo oraz wreszcie pierwszy kontrakt z miejscowym oddziałem PolyGramu. Na jego bazie, w równo rok po pierwszym występie, Saga wydała swój debiutancki album, krążek o wymyślnym tytule „Saga”. Jedna z piosenek z tego wydawnictwa („How Long”), wydana na singlu, odniosła nawet pewien sukces. Co jednak ciekawe, oryginalnym i bardzo nowocześnie brzmiącym progresywnym rockiem kwintetu zainteresowali się także Europejczycy (przede wszystkim Niemcy, Holendrzy i Szwedzi), a dzięki słabości kursu ówczesnego dolara kanadyjskiego, importerzy zdołali na Stary Kontynent ściągnąć zza Atlantyku aż 35 000(!) egzemplarzy tego LP. W następnym roku Saga nagrała drugi długograj „Images At Twilight” i... straciła Petera Rochona, którego zastąpił Greg Chadd. Czas jednak pokazał, że nie był to chyba najlepszy nabytek, bo już po dziewięciu miesiącach na jego miejscu pojawił się (już na stałe) kolejny klawiszowiec – Jim Gilmour. Z nim formacja najpierw zarejestrowała swoją trzecią płytę – „Silent Knight”, a potem ruszyła w trasę suportując amerykański Styx. A ponieważ już wtedy Kanadyjczycy byli zdecydowanie popularniejsi w Europie niż u siebie, to na miejsce nagrania kolejnego albumu („Worlds Apart”), wybrali studio Farmyard, w Buckinghamshire, w Wielkiej Brytanii.

Zanim uruchomimy odtwarzacz, aby później nadążyć za przemykającymi przez „Worlds Apart” utworami, dorzucę że choć już wspomniałem, iż Saga grała rock progresywny, to wypada wyjaśnić, iż była to zupełnie inna muzyka niż ta, którą w latach 70. dostarczały giganty pokroju Genesis, King Crimson, Pink Floyd czy Yes. Otóż utwory tworzone przez Kanadyjczyków, były stosunkowo krótkie, zwarte w budowie i mocno zrytmizowane. Na ten ostatni element, wielki wpływ miał Steve Negus potrafiący grać nieprawdopodobnie równo i precyzyjnie. Jak maszyna. A co do tej jego mechaniczności, to owo wrażenie, bardzo wzmagał fakt, iż bębniarz (jako jeden z pierwszych w świecie ambitnego rocka) używał elektronicznej perkusji Simmonsa. Aby dać jakieś wyobrażenie o tym jak one brzmiały przypomnę np. drugą część słynnego „Home By The Sea” Genesis, lub późniejsze przeboje naszego Kombi. Natomiast jeśli chodzi o pozostałych muzyków Sagi, to dodam, że ci (chyba świadomie wykorzystując perfekcyjność Negusa) grali w też dość niezwykły sposób, bo ich partie były tysiącami drobnych dźwięków układających się w zwartą i bardzo gęsta całość. A teraz już konkretniej...

44-minutowe „Worlds Apart” zaczyna temat „On The Loose”. Już od pierwszej sekundy wszystko dokładnie odpowiada temu co przed momentem napisałem. Mocny rytm, niezliczone elementy sypiące się z obu głośników, dość wysoki i miękki wokal oraz bardzo dokładnie wykonany solówki. Utwór drugi, to spokojniejsze, mające piękną melodię „Times Up”. Zaraz potem pojawia się mocne, utrzymane w tempie „On The Loose”, nagranie „Wind Him Up”. Szczególnie efektownie wypada tu gitara Ian Crichtona. Natomiast później, w oparciu o ten sam schemat, dostajemy jeszcze kompozycje: „Amnesia”, „Framed”, „The Interview”, „No Regrets (Chapter Five)”, „Conversation” i wreszcie finałową - „No Stranger (Chapter Eight”). O Sadze, „Chapterach” (Rozdziałach) i jej koncertach - już w następnej opowieści.                

 

 

 

 

Jerzy Skarżyński