Wiele stron temu nazad (przy okazji opowieści o płycie „Bridge Over Troubled Water”) pisałem, że w 1965 r., rozczarowany początkowym brakiem sukcesu debiutanckiego albumu duetu Simon & Garfunkel („Wednesday Morning, 3 a.m.”) Paul Simon, porzucił Arta Garfunkela i aby spróbować osiągnąć coś na własną rękę, poleciał do Londynu. I to właśnie wtedy, i to właśnie tam, zapewne z czyjegoś polecenia, zakwaterował się w mieszkaniu innego, podobnie jak on marzącego o karierze balladzisty – Ala Stewarta. Choć nic mi o tym nie wiadomo, to można się domyślać, że przyszli bardowie dzielili się wówczas pomysłami, gitarami, a może nawet... dziewczynami. Kto wie? W każdym razie, w owym okresie Paul występował w najróżniejszych kawiarniach i klubach oraz nagrywał swój pierwszy długograj solowy – „The Paul Simon Songbook”. A co się stało później, już pogwarzyłem w pogwarce o „Bridge Over Troubled Water” i w jej kontynuacji o krążku „Still Crazy After All These Years”.
Pod koniec 1975 r. Paul Simon był już nie tylko szalenie popularną mega-gwiazdą, ale także artystą w pełni usatysfakcjonowanym, bo podczas 18-tej gali wręczania nagród Grammy otrzymał aż dwie statuetki, pierwszą - jako „Najlepszy Wokalista Pop” i drugą – za „Longplay Roku” („Still Crazy...”). Owe sukcesy sprawiły, że w drugiej połowie lat siedemdziesiątych Paul sobie mocno pofolgował i zmniejszył tempo pracy, poświęcając się głównie... filmowi. I tak stworzył muzykę do obrazu „Shampoo” oraz (jako aktor) zagrał ze sporym powodzeniem rolę Tony Lacey’a w słynnej „Annie Hall” Woody Allena. Potem, zachęcony dobrym przyjęciem w świecie kina, postanowił pójść na całość i zaczął pracę nad scenariuszem do własnego filmu – „One-Trick Pony”. Niestety po jego premierze, okazało się, że dzieło nie tylko zrobiło sporą klapę finansową, ale także zostało bezlitośnie zjechane przez krytykę. Jedynym pozytywnym aspektem z nim związanym, była reakcja na uzupełniającą go płytę. Ta została pochwalona przez recenzentów i zyskała pewną popularność (proszę pamiętać, że w owym czasie, z jednej strony szalała już moda na muzykę disco, a z drugiej na post-punkowa New-Wave). W 1983 r., na rynek trafił pierwszy od ośmiu lat prawdziwy, czyli nie będący ani soundtrackiem, ani składanką, album Simona – „Hearts And Bones”. Mimo, że został uznany za bardzo dobry, zapewne też za sprawą niedopasowania do ówczesnych trendów, nie sprzedał się najlepiej. Owo, przecież już któreś z rzędu niepowodzenie, sprawiło że artysta, jak sam przyznał po latach, na dłuższy czas stracił wiarę we własny talent. Jedynym istotnym zasygnalizowaniem, że wciąż funkcjonuje w branży, był jego udział w nagraniu pieśni „We Are The World”, czyli amerykańskiego elementu akcji „Live Aid” (styczeń 85).
Kilka miesięcy wcześniej, mocno sfrustrowany Paul Simon jechał samochodem i słuchał pożyczonej mu przez piosenkarkę Heidi Berg kasety pt. „Goomboots: Akordeon Jive Tom II”, z instrumentalną muzyką zespołu o nazwie Boyoyo Boys. To co usłyszał tak bardzo go zachwyciło, że natychmiast dopisał tekst do tytułowego z niej utworu. Potem, idąc tropem owych nagrań, zainteresował się ich twórcami oraz całym kręgiem związanych z nimi artystów i nagle uświadomił sobie, że przez przypadek odkrył coś absolutnie niezwykłego. Otóż okazało się, że to, co było przez nich tworzone, bardzo wyraźnie przystawało do amerykańskiej muzyki popularnej. Tyle tylko, że owe melodie, ich twórcy i wykonawcy pochodzili z... Afryki, a dokładniej z jej południowego krańca, czyli z obszaru RPA.
Po październiku 1985 r. Paul Simon poleciał do Republiki Południowej Afryki i tam z miejscowymi muzykami nagrał materiał na nowy krążek długogrający. Nadano mu tytuł „Graceland”. Gdy się ukazał, a był to 12 sierpnia 86 r., najpierw wybuchła wrzawa spowodowana tym, że część dziennikarzy zarzuciła Simonowi, iż ten świadomie złamał obowiązujący wtedy na Świecie bojkot RPA (chodziło o obowiązującą tam wtedy jeszcze politykę segregacji rasowej, czyli o tzw. apartheid), a potem, gdy artysta wyjaśnił, że jego współpracą ograniczyła się jedynie do kontaktów z rdzennymi mieszkańcami kraju, zaczęła się wielka popularność powstałego tam longplaya.
„Graceland”. Na pierwszy ogień idzie pogodne, rytmiczne, podparte pysznym akordeonem „The Boy In The Bubble”. Piękno melodii i uroczy delikatny śpiew Paula oraz uzupełniającego go chórku. Następnym na krążku jest, nie mniej radosny jego utwór tytułowy. Świetne i pogodne! Trójka to łączące folk (cudne głosy Afrykanek) z nieco mocniejszymi uderzeniami w bębny (świetny Steve Gadd!). Czwórka („Goomboots”) jest tym utworem, od którego wszystko się zaczęło, czyli piosenką napisaną do tematu ze słuchanej w aucie kasety. Sama radość. Ale to jeszcze nic, bo już początek następnego tematu – „Diamonds On The Soles Of Her Shoes” sprawia, że nawet ponurą jesienią popadamy w prawdziwą euforię. Dzieje się tak bo słyszymy Simona śpiewającego a cappella z chórem czarnych wokalistów. Jego miękki, wysoki głos wspaniale wypada na ich niskich pomrukach. W dalszej części pieśni jest równie sympatycznie, bezchmurnie i tanecznie. Jakby tego było mało, następnie nadlatuje szalenie skoczne i przebojowe (wielki hit!) – „You Can Call Me Al”. Jeden z klasyków dekady! Potem: w „Under African Skies” jest nieco tęsknie (w tle głos Lindy Ronstadt); w „Homeless” – genialnie za sprawą afrykańskich śpiewów; w „Crazy Love Vol II” rytmicznie (coś z Talking Heads); w That Was Your Mother” – akordeonowo-saksofonowo i rock’n’rollowo; a w zamykającym całość „All Arond The World Or The Myth Of Fingerprints” dynamicznie i rockowo.
Jerzy Skarżyński