Paul McCartney, dziś już siedemdziesięciolatek, to człowiek całym swoim życiem i twórczością pokazujący, że mimo iż ma się świadomość, że jest się wybrańcem bogów, można przez cały czas pozostać człowiekiem przez bardzo duże „C” i w dodatku, jak do tego co przynosi los (a i jemu nie oszczędził prawdziwego nieszczęścia) podchodzić nie tylko z pokorą, ale także z tak potrzebną na co dzień pogodą. Ale po kolei...
Skoro napisałem w roku 2012, że jest już siedemdziesięciolatkiem (w co zresztą trudno uwierzyć, patrząc na tego wiecznego chłopca), to nawet przy miernej, czyli takiej jak moja, znajomości matematyki można się doliczyć, że Paul McCartney przyszedł był na ten świat w Roku Pańskim 1942. Dokładnie 18 czerwca. A stało się to oczywiście w Liverpoolu. Co ciekawe, ów poród odbył się w szpitalu (Walton Hospital), w którym jego mama Mary, na co dzień pracowała jako pielęgniarka na... oddziale położniczym (co może oznaczać samoobsługę)! Co do taty, to ten (Jakub „Jim”) z zawodu był kupcem, natomiast z pasji muzykiem, który grywał na trąbce i fortepianie, a w latach 20. miał nawet własny zespół jazzowy. I jeszcze jedno, gdy Paul miał dwa lata, dostał od rodziców do zabawy braciszka – Michaela. W czasach szkolnych, przyszły Beatles uczył się całkiem dobrze, co sprawiło że miał czas na przepotwarzanie się w muzyka. Najpierw dmuchał w podarowaną przez ojca trąbkę, a potem zaczął szarpać struny akustycznej gitary. Ponieważ jest leworęczny, to musiał w zwykłym instrumencie założyć struny w odwrotnej kolejności i grać na nim odwróconym do góry nogami lub pozostawić go w spokoju, a używać wiosła, stojąc na głowie. I jeszcze jedno, w tamtych latach przyszły Beatles szczególnie wielbił amerykańskiego rhythm and bluesa oraz rock’n’rolla, natomiast co do przyszłych Żuków, to 1954 r. poznał w autobusie mieszkającego w pobliżu George’a Harrisona, a w 1957 (6 lipca), w kościele Hall Fete w Woolton, spotkał o dwa lata starszego Johna Lennona. Co było potem, każdy wie!
Gdy w 1969 roku The Beatles, będąc w apogeum swojej kreatywności, dogorywali jako zespół, Paul McCarney ożenił się z amerykańską fotografką Lindą Eastman i podbudowany tym związkiem, dopuścił (sam zresztą ogłaszając w kwietniu 1970 r., że odchodzi) do rozpadu grupy wszechczasów. Zaraz potem zaczął najpierw karierę solową (album „Paul McCartney”), a później, jako leader małżeńskiej formacji Wings. Do działalności jako solista (co charakterystyczne ambitniejszej) wrócił dopiero na początku lat 80. Opisanie tego gdzie (i z kim) od tej pory zagrał oraz zaśpiewał, co nagrał, co osiągnął i czym go uhonorowano jest niemożliwe, bo wymagało by osobnej książki, więc jedynie dorzucę, że w pewnym okresie postanowił się także sprawdzić się jako twórca muzyki poważnej. Jego pierwszą tego typu próbą, było skomponowanie 1990 r., na zlecenie Królewskiego Towarzystwa Filharmonicznego w Liverpoolu (z okazji jego 150-lecia) świetnie przyjętego dzieła, któremu nadał tytuł „Liverpool Oratorio”, a drugą stworzenie w latach 1993-1997 r., na zlecenie EMI (tym razem dla uczczenia 100-lecia działalności firmy), równie wysoko ocenionego - a moim zdaniem piękniejszego – poematu symfonicznego „Standing Stone”. A `propos jego wyjątkowego piękna, muszę ze smutkiem dodać, że czas jego powstawania zbiegł się z jednym z najtrudniejszych okresów w życiu Paula, czyli z trzema latami nieudanej, jak się okazało w 17 kwietnia 1998 r., walki Lindy z rakiem piersi.
„Standing Stone” – „Stojący Kamień”, czyli megalit, to bezsłowna (w warstwie do słuchania, bo w książeczce do wydawnictwa McCartney zamieścił własny poemat napisany w trakcie pracy nad dziełem), ale szalenie romantyczna opowieść o niewzruszoności „rzeczy”, które potrafią się oprzeć nawet najpotężniejszym zawirowaniom w dziejach. Zanim jednak spróbuję go - wiem, że nieudolnie, bo nie mam wprawy w zmaganiu się z muzyką symfoniczną - choć najkrócej opisać, winienem jeszcze dwa wyjaśnienia. Pierwsze - delektując się „Standing Stone”, tak naprawdę ani przez moment nie mamy szansy usłyszenia jego twórcy, bowiem Paul poprzestał na byciu jedynie autorem wszystkich melodii i idei je splatających. Dwa (i dlatego właśnie, ani raz nie użyłem słowa „napisał”) - artysta swoich tematów nie przeniósł na papier nutowy, bowiem jak sam się przyznaje..., po prostu nie umie tego robić. Jego praca polegała zatem na graniu i nuceniu wymyślonych tematów osobom, które natychmiast je zapisywały. Chwilami korzystał też z pomocy komputera, który tak przetwarzał dźwięki grane przez niego na klawiaturze, że brzmiały jak inne instrumenty (np. skrzypce, trąbki, oboje itd.).
„Standing Stone” trwa 75 min i składa się czterech podstawowych części, z których każda ma swoje własne podrozdzialiki. Każdy inny, każdy w innym nastroju, dynamice i tempie. Wszystkie (poza nerwowym i niepokojącym, a otwierającym pierwszą część tematem „Fire / Rain”) są bardzo liryczne i często uwznioślone anielskimi partiami chórów. Co pewien czas trafiają się momenty na tyle dramatyczne, że wyobraźnia podsuwa obrazy godne choćby „Władcy Pierścieni”. Acha i jeszcze jedno. Całość, co przy tego rodzaju nagraniu jest bardzo ważne, brzmi super przejrzyście, bo zarejestrowano ją za pomocą techniki cyfrowej. Arcydzieło nie do zapomnienia!
Jerzy Skarżyński