Częściej jest to ostateczny rozpad jakiegoś zespołu (choćby wydanie „Let It Be” po końcu istnienia The Beatles), a rzadziej autentyczne zejście jakiegoś muzyka. Ale to jeszcze nie wszystko, bo w rocku zdarzają się także albumy, które nie dość że są pośmiertne, to jeszcze do tego ich ostateczny kształt, jest efektem mniej lub bardziej błyskotliwej pracy osób trzecich. Do tych gorszych można zaliczyć np. całą serię albumów firmowanych nazwiskiem Jimi Hendrixa, a które stworzono (przez dogranie basu i perkusji) do pozostawionych przez niego kilometrów taśm z zapisami jego improwizacji. Natomiast wśród tych drugich, znam dwa przypadki, które zaowocowały prawdziwymi arcydziełami. Pierwszy – i nim się za moment zajmę – to krążek „An American Prayer” firmowany przez nazwisko Jima Morrisona i nazwę The Doors, a drugi (o nim już opowiedziałem) to cudowny longplay „Made In Heaven” Queenu.
Gdy po zakończeniu pracy nad albumem „L.A. Woman”, Jim Morrison wraz z Pamelą Courson przeniósł się 13 marca 1971 r. do Paryża, wydawać się mogło, że wreszcie zrobił coś mądrego, coś co dawało mu szansę wyrwania się z zaklętego kręgu autodestrukcji. Przecież poprzednie miesiące jego działalności z The Doors przypominały balansowanie na naprawdę cienkiej linie. Narkotyki, alkohol, wiszący nad nim wyrok sądowy (po ostentacyjnym odrzuceniu propozycji ugody, za skandaliczne zachowanie w czasie jednego z występów, otrzymał karę 6 miesięcy więzienia oraz 500 $ grzywny!), zrywanie koncertów i – co dla miłośników muzyki, było chyba najgorsze - wywoływany przez to wszystko, niszczący jego grupę marazm. Jednak, jak się dość szybko okazało, nawet tam, w nowym środowisku, artysta w dalszym ciągu nie zmienił trybu życia. Dalej bardzo dużo pił i używał sporo środków odurzających. W kwietniu Pamela i Jim pojechali na kilka tygodni do Hiszpanii oraz Maroka, skąd wrócili nad Sekwanę. Tu natychmiast wszystko wróciło do „normy”. Znów alkohol i narkotyki. 2 lipca, po kinie i kolacji w restauracji, para wróciła do domu, gdzie On pił whisky, a potem oboje przyjmowali heroinę. Koło 4-tej nad ranem Courson obudziło charczenie Morrisona. Dziewczynie udało się go na tyle ocucić, że muzyk poszedł do łazienki. Po zwymiotowaniu, powiedział, że czuje się już dobrze i postanowił wziąć kąpiel. Pamela usnęła. Gdy mnie więcej w dwie godziny później się obudziła, zaniepokojona ciszą w łazience, zadzwoniła do jednego z przyjaciół, a gdy ten przyjechał, wspólnie włamali się do niej i... znaleźli w wannie ciało nieżyjącego Jima.
Po tak tragicznym i ostatecznym zamknięciu Drzwi pozostali członkowie zespołu próbowali działać w trio (nagrali dwie nie zauważone płyty długogrające, na których śpiewali Manzarek i Krieger - „Other Voices” (1971) oraz „Full Circle” (1972)), a w 1978 r. stworzyli i zarejestrowali instrumentalne podkłady do albumu, którego bazą tekstową były recytacje własnej poezji przez Morrisona z 8 grudnia 1970 r. oraz fragmenty nagrań koncertowych. Całość wydano na longplayu, któremu nadano tytuł – „An American Prayer”.
Słuchanie „An American Prayer” to, jeśli ktoś jest wystarczająco wrażliwy, uczestniczenie w trwającym ponad trzy kwadranse misterium poświęconemu Jimowi Morrisonowi (z nim samym – co chyba dość dziwne – w roli głównej). Misterium, które przez swoją niezwykłą zwartość i muzyczne piękno, jest najwspanialszym pomnikiem, jaki dotąd postawiono temu artyście (biorąc także pod uwagę film O. Stone’a „The Doors”). Start!
Prolog – „Awake”. Przeszywający głos Jima: Czy wszyscy już są? / Czy wszyscy już są? / Ceremonia zaraz się zacznie... i krzyk: Obudźcie się! / Nie pamiętacie gdzie to było / I czy ten sen się skończył. Dwójka - „Ghost Song”. Morrison recytuje, a Manzarek, Krieger oraz Densmore wspaniale grają dość pogodny, skoczny temat, który po deklamacji („Dawn’s Highwy”) przechodzi w motoryczne i w finale się rozpływające „Newborn Awakening”. 5. („To Come Of Age”) wojskowe werbel i jakaś komenda wprowadza najpierw w kolejny hipnotyczny monolog a potem w znakomite: „Black Polish Chrome” (rock-blues); „Latino Chrome” (pełen rytmu latyno-rock); „Angels And Sailors” (opowieść z bluesem w tle) oraz w rewelacyjnie granego rocka - „Stone Immaculate”. Później, na podobnych zasadach, czyli od tematu do tematu przechodzimy jeszcze przez 14 tytułów (na zremasterowany CD), które raz są recytacjami sute, raz deklamacjami na pięknych podkładach instrumentalnych, raz świetnymi utworami rockowymi w wersjach studyjnych lub koncertowych („Roadhouse Blus”). I jest też coś co sprawia, że kolana same uginają się do modlitwy – to rewelacyjne oraz wstrząsające „A Feast Of Friends”, czyli połączenie głosu Jima z wspaniałą interpretacją słynnego „Adagio” Albinoniego. Arcy-arcydzieła! Na skalę mikro - ów utwór, i makro - cała płyta.
Panie świeć - nad oby już spokojną - duszą Jima Morrisona!
Jerzy Skarżyński