Z tego też wynika, że im większy artysta, tym większe dochody, a zatem i większe podatki. A ponieważ ludzie zaradni, zazwyczaj nie lubią gdy ich się nadmiernie skubie, to szukają sposobu, jak tego uniknąć. No i wówczas otwiera się możliwość przeniesienia własnej „działalności gospodarczej” za granicę, do kraju gdzie owe opłaty, z racji tamtejszych przepisów są niższe. Ponieważ, jak już wspomniałem przy opowieści „New England” Wishbone Ashu, w latach 70. ubiegłego wieku najlepiej zarabiający poddani Królowej Elżbiety musieli oddawać Koronie aż do 85% dochodów, to właśnie szczególnie wśród nich, rozpowszechnione się owe wyjazdy. Owo zjawisko, było na tyle powszechne, a przez to wcale nie potępiane społecznie, że niektórzy się ową obrotnością wręcz chwalili się publicznie. Jednym z tych bezwstydnych „cwaniaków” okazał się być Rod Stewart.
Żeby Rod Stewart mógł zacząć zarabiać miliony na chrypieniu do mikrofonów, przede wszystkim musiał się urodzić. Owo pamiętne wydarzenie nastąpiło 10 stycznia 1945 r. w... Londynie. A tak, w Londynie, bo mimo, że urodził się w stolicy Albionu, to jednak Rod zwykł mówić o sobie, że jest Szkotem. I nie brało się to z jakiegoś specjalnego zamiłowania do oszczędności, ani upodobania do mężczyzn w kiltach (w końcu to też spódnica), lecz bo po prostu czół, że w jego żyłach płynie Szkocka krew. Było tak, bowiem zanim jego tato (Robert) przeniósł się do najważniejszego miasta Anglii, pracował jako budowlaniec w Leith w pobliżu Edynburga. Natomiast mama przyszłego wokalisty (Elsie), wprawdzie przyszła na świat w Londynie, ale potem przez wiele lat mieszkała w ojczystych stronach swojego męża. Tam też urodziło się czworo starszego rodzeństwa Rodericka (tak brzmi bowiem pełna wersja imienia Rod). Ponieważ familii powodziło się w miarę dobrze, to rozpieszczany przez wszystkich chłopczyk – jak później wspominał – czół się fantastycznie szczęśliwy. W następnych latach obok uczenia się, bawienia modelami kolejowymi, słuchaniem i śpiewaniem (na razie tylko dla siebie) piosenek Ala Jolsona, Rod zajmował się graniem w piłkę nożną (przez pewien czas był nawet trampkarzem trzecioligowego Brentford FC). Później, gdy już w wieku 15 lat definitywnie od niechciało mu się uczyć (pracował wtedy m.in. przy sitodruku, jako roznosiciel gazet i w zakładzie pogrzebowym), przez chwilę rozważał czy nie zostać zawodowym futbolistą, ale w końcu zdecydował się na próbę zrobienia kariery show-biznesie, gdyż wykoncypował, że: życie muzyka było dużo łatwiejsze, bo można było jednocześnie pić i tworzyć. I jak się po latach okazało - miał właściwie całkowitą rację, bo jego późniejszy żywot można sprowadzić do sloganu - wino (szkocka), kobiety (blondynki) i śpiew (rocka, popu i ostatnio także swingu).
Ponieważ kariera Roda Stewarta jest tak bogata, że dokładne i co ważniejsze, ciekawe jej opisanie wymagało całej książki, to wspomnę jedynie, że tak naprawdę zaczęła się w drugiej połowie lat 60., gdy po występach z zespołami Steampacket i Shotgun Express przyłączył się do rodzącej się wtedy Jeff Beck Group, z którą nagrał dwa klasyczne (pre-zepellinowskie) albumy: „Truth” i „Beck-Ola”. Później, a było to już w 1969 r., wraz z Ronem Woodem (poznali się jeszcze u Becka), na gruzach formacji The Small Faces, założyli zespół The Faces, z którym nagrał kilka przebojów i cztery longplaye studyjne i jeden live. Co ważne Stewart równolegle zaczął także prowadzić błyskawicznie się rozwijającą karierę na własny rachunek. Odnosił co raz większe sukcesy i lansował co słynniejsze przeboje (z „Maggie May” na czele). Warto też wspomnieć, że w 1970 r., wraz z australijską grupą Python Lee Jackson, zarejestrował jedną z najpiękniejszych ballad wszechczasów – „Wyrwany z marzeń” („In A Broken Dream”). W następnych miesiącach i latach nagrał kilka świetnie przyjętych płyt długogrających oraz singli i dorobił się takiego majątku, że postanowił, w celu uniknięcia zawrotnych podatków przenieść się na stałe do USA. Stąd też wziął się pomysł aby swój siódmy, a pierwszy amerykański album, zatytułować – „Przekroczenie Atlantyku” – „Atlantic Crossing”.
„Atlantic Crossing”, w wersji analogowej, to longplay dość niezwykły, bo nie podzielony po Bożemu na strony „1” i „2”, czy „A” i „B”, lecz na części: „Fast” (szybką) i „Slow” (wolną). Jak łatwo się domyśleć, ta pierwsza składała się z utworów dynamicznych i rytmicznych (rythm’n’blusowy - „Three Time Loser”, bliski reggae - „Albright For An Hour”, zdefiniowany już tytułem - „All In Name Of Rock’n’Roll”; na wpół balladowy - „Drift Away” i w stylu The Rolling Stones - „Stone Cold Sober”. Natomiast (sporo lepsza) druga połowa krążka, to pięć idealnych do przytulania „pościelówek”. I tak, na pierwszy ogień idzie rozmarzone (z pięknymi gitarami akustycznymi oraz elektrycznymi) „I Don’t Want To Talk About It”. Potem nastają: rozkołysowujące - „It’s Not The Spotlight”; bardziej rytmiczne (za to ze słodkimi smyczkami i solem saksofonu) - „This Old Heart Of Mine” i balladowe, rozkręcające się (ależ skrzypce!) - „Still Love You”. No a po tych czterech perłach, jakby jeszcze było mało romantyzmu i wzruszeń nastaje nieśmiertelna wersja kompozycji Gavina Sutherlanda – „Sailing”. Po prostu odżeglowujemy w dal!