Ujmując to po ludzku – chodzi o to, że aby wychwycić to o czym myślę, trzeba przy użyciu naprawdę dobrego sprzętu (i w dodatku najlepiej w tym samym pomieszczeniu) przesłuchać sporo albumów różnych wykonawców, lub tego samego, ale pochodzących z różnych lat. I od razu tu dorzucę, że przy tym drugim wariancie, wcale nie jest pewnym, że krążki nowsze (czyli teoretycznie nowocześniejsze) będą brzmiały lepiej niż te dawne. Dlaczego? Z kilku powodów: Raz (oczywiście abstrahując od widzimisie artysty i jego głosu lub instrumentu) - bo zależy to od koncepcji oraz ucha producenta; dwa – od profesjonalności tzw. inżyniera dźwięku; trzy – od rodzaju aparatury, która jest użyta podczas nagrywania i wreszcie cztery – od akustycznych właściwości miejsca, w którym to się robi. Napisałem „miejsca, w którym się to robi”, a nie w studiu, bo proszę pamiętać, że w historii rocka jest trochę niezapomnianych krążków, które zrodziły się np. wynajętych rezydencjach czy hotelach. Ale akurat nie o tych będzie, ponieważ zajmę się teraz właśnie wspomnianymi studiami, a dokładniej jednym z nich. I, co pewnie niejednego zaskoczy, nie będzie to opowieść o legendarnym Abbey Road w Londynie, lecz o usytuowanym w Monmouth w Walii, studiu (dziś już dwóch studiach) o nazwie Rockfield. A zatem:

Wraz z nastaniem lat 60. XX wieku, dwaj bracia Kingsley i Charles Wardowie postanowili zostać muzykami. W związku z tym, przez parę lat udzielali się w kilku dziś już całkiem słusznie zapomnianych zespołach. Zapewne nie wspomniałbym o tym, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie owo granie zaowocowało myślą, iż sukces odniosą zdecydowanie szybciej, jeśli będą mieli własne miejsce do nagrywania (oczywiście w czasie, w którym sami by z niego nie korzystali, wynajmowaliby go innym). A co istotne, z założenia (które jak czas pokazał, zostało w 100% zrealizowane) miał to być pierwszy na świecie kompleks, w którym artyści mogliby jednocześnie pracować i mieszkać w sielsko-wiejskiej atmosferze. I tak, już w 1963 r., Wardowie zaczęli przekształcać zabudowania swojej farmy w taki właśnie obiekt. No a gdy minęło kilka kolejnych lat, do Rockfield – tak bowiem nazwali swoją inwestycję - zaczęli zjeżdżać się co raz ciekawsi i co raz słynniejsi. Ich lista zawiera (m.in.) takie nazwiska oraz nazwy jak: Black Sabbath, Motorhead, Mike Oldfield, Queen, Rush, Van Der Graf Generator (wszyscy w latach 70.), Clannad, Ian Gillan, Robert Plant, Simple Minds, The Waterboys (lata 80.); Big Country, Coldplay, HIM, Annie Lennox, Manic Street Preachers (lata 90.); The Darkness, Heaven And Hell, Nigel Kennedy, Ocean Colour Scene (ostatnia dekada). Jak dotąd w Rockfield realizowało swoje płyty ponad stu wykonawców, którzy w sumie sprzedali ponad miliard krążków z tam właśnie zarejestrowaną muzyką. Niemal nie do wiary!

Po połączeniu w jedno tytułu tej opowieści i tego co dotąd napisałem, nietrudno się domyśleć, że po pierwsze, moja dzisiejsza opowieść sprowadzi się jedynie do omówienia utworów z długogrającego jej podmiotu i że po drugie, ów był nagrany właśnie w Rockfield. A co do kwestii pierwszej, to mogłem tak postąpić, bo w owym okresie, Budgie działało spokojnie w nie zmieniającym się składzie i publikowało płyty („Budgie” - 71 i „Squawk” - 72) tak świetne, że już je dokładnie omówiłem. Natomiast w 1973 r. Tony Bourge, Ray Phillips i Burke Shelley zarejestrowali u Wardów swój trzeci (znów świetny) album – „Never Turn Your Back On A Friend”.

„Nigdy nie obracaj się plecami do przyjaciela” zaczyna jedno z arcydzieł hard rocka - potężny i szalenie motoryczny temat „Breadfan”. Wyrazisty riff gitary, piekielnie ciężko brzmiący bas i pełna finezji gra perkusji. Tak wspaniale sekcja rytmiczna pracowała wcześniej chyba tylko u Free. A to że jest tak mocarna a przy tym przestrzenna, to niewątpliwie zasługa niezwykłej akustyki studia w Rockfield. W środku tej torpedy, dość niespodziewanie pojawia się na moment nastrojowe uspokojenie. Nierealne gitary klasyczne i senny (nieco McCartney’owski) śpiew. Warto tu przypomnieć, że w 1988 r. Metallica wydała swoją wersję „Breadfan” na krążku „Garage Inc.”. No a a` propos coverów, czyli nowych interpretacji starych tematów, to utwór nr.2 na „Never Turn...” jest właśnie idealnym przykładem jak coś takiego powinno się robić. Oto bowiem dostajemy od Budgie brawurową i finezyjną przeróbkę starego (z 1935 r.) bluesa Big Joe Williamsa „Baby, Please Don’t Go”. W tym szaleńczym utworze (teraz jest w nim też coś z rock’n’rolla) największe wrażenie robią pojedyncze podgrywki (ile w nich inteligencji) gitary. Bourge jest wręcz rewelacyjny! Po takiej dawce ciężkiego grania, jak można się spodziewać, pojawia się coś zgoła innego, czyli romantyczna ballada „You Know I’ll Always Loves You”. 2-min cudeńko! Natomiast następny utwór ma równie długi, co dziwny tytuł - „Jesteś największą rzeczą od czasu wynalezienia sproszkowanego mleka” i zaczyna się bardzo nietypowo, bo od długiego sola na bębnach Phillipsa. Potem jest całkiem solidnie i wartościowo.

Następne trzy utwory, to dawna strona „B” płyty analogowej. I tak kolejno przepływają: pracujący jak piła tarczowa, świetny, oraz tylko pozornie monotonny - „In The Grip Of A Tyrefitter’s Hand”; balladowe i księżycowe „Riding My Nightmare” oraz genialne (jeden z dziesięciu najwspanialszych utworów w całej historii rocka!) – „Parents”. To wzruszająca i pełna smutku opowieść o tym, że tytułowych „Rodziców” tak naprawdę doceniamy gdy już ich nie ma.

 

 

 

Jerzy Skarżyński