Po wydaniu w 1983 r. albumu „Born Again” (warto tu dorzucić, że pierwotnie współpraca ze śpiewającym na nim Ian Gillanem miała być firmowana inną nazwą, ale mająca go wydać wytwórnia Warner Bros. wymusiła na muzykach użycie słynnego szyldu) i po lansującym krążek tournée, Black Sabbath praktycznie się rozpadł. W związku z tym jego leader i gitarzysta Tony Iommi zaczął rozglądać się za nowym wokalistą. I tak w 1984 roku próbował z niejakim Davidem Donato, ale po nagraniu taśmy demo doszedł do wniosku, że jednak z ich współpracy nic nie będzie. W tej sytuacji zdecydował się nagrać longplay solowy. Wśród tych, którzy mu w tym pomagali, był tylko jeden z jego dawnych współpracowników - klawiszowiec Geoff Nicholls (co ciekawe, podczas koncertów z Sabbathem, ów muzyk grał zazwyczaj... ukryty za kurtyną!). Poza nim Iommi’ego wspierali: basista Dave Spitz i perkusista Eric Singer. Natomiast partie wokalne śpiewał kolejny (po Gillanie) były członek Deep Purple – Glenn Hughes. Efekt ich wspólnej pracy został opublikowany pod tytułem „Seventh Star” jako (znów za sprawę nacisku managementu) płyta... Black Sabbath featuring Tony Iommi. To czysto „polityczne” posunięcie na tyle wściekło Hughesa, że jeszcze przed rozpoczęciem trasy mającej promować ten album, postanowił się z niej wycofać. Tu, zanim posunę się dalej w chronologii, muszę wspomnieć, że w tych właśnie dniach doszło do pierwszego od lat występu Black Sabbathu w jego oryginalnym składzie (Butler – Iommi – Osbourne - Ward), a zdarzyło się to w Filadelfii, 13.07.1985 r., podczas amerykańskiej części Geldofowskiego „Live Aid”.
W 1986 r. Tony Iommi wziął się do nagrywania kolejnego krążka mającego być oficjalnym dziełem Black Sabbathu. Praca szła jednak jak po grudzie, bo co chwilę ktoś kogoś zastępował lub odchodził. Koniec końców (w tej sytuacji, nie ma co się dziwić, że nieudany longplay) został wydany w grudniu 87 jako „The Eternal Idol”. Jedynym pozytywnym aspektem z nim związanym, było to, że w ostatecznej jego wersji, partie wokalne zaśpiewał wokalista, który później dość długo wspierał Iommi’ego – Tony Martin. A nawiązując do wstępu, dodam tu, że był on artystą równie utalentowanym, co pechowym! I to nie dlatego, że przewracał się na skórce od banana, lecz bo mimo swojego świetnego oraz mocnego głosu, nie zdołał nigdy osiągnąć godnej jego wartości pozycji w hierarchii najlepszych pieśniarzy rockowych. No a stało się tak głównie dlatego, że właśnie pechowo, jego śpiew bardzo przypominał wokalne popisy (wspaniałego przecież) Ronnie Jamesa Dio. I choć Martin wcale nie starał się naśladować Ronniego, to prawie wszyscy – moim zdaniem niesprawiedliwie - uważali go za kogoś, kto stara się być „drugim” Dio, a on był po prostu niemal równie dobry!
Następny rok przyniósł następny skład Black Sabbathu (Iommi’ego i Martina wsparli: super-perkusista – Cozy Powell oraz sesyjny basista - Laurence Cottle) i następną płytę długogrającą – „Headless Cross”. Tym razem album był udany i cieszył się dość sporym powodzeniem w Europie. W czasie promującego go tournée na basie grał były członek Whitesnake – Neil Murray, a zespół (m.in.) dał serię spektakli w ZSRR. Jak łatwo się domyśleć, przyjmowani byli tam wręcz wspaniale. Po powrocie na Wyspy, mocno nabuzowani tymi koncertami muzycy wzięli się za nagrywanie kolejnego albumu. Ów (nadano mu tytuł „Tyr”) został opublikowany 6 sierpnia 1990. Brytyjczycy go docenili, natomiast amerykanie totalnie zlekceważyli.
Tyr – to syn Odyna i najwyższy Bóg północnych ludów. Bóg wojny i walki oraz męstwa. Jest też obrońcą społecznej wspólnoty oraz dawcą prawa.
Zacytowałem notkę umieszczoną na tylnej stronie okładki krążka „Tyr”, bo słuchając zarejestrowanej na nim muzyki można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z pierwszym w historii Black Sabbath longplay’em koncepcyjnym. I choć nie jest to prawdą, bo tematyka wcale nie łączy wszystkich (robi to jedynie z kilkoma tytułami) utworów w całość, to jednak płyta została tak nagrana i wyprodukowana, że sprawia wrażenie bardzo zwartego monolitu, a do tego jest najrówniejszym dziełem Sabbathów, od czasu wydania w 1981 r. albumu „Mob Rules”. Czas nausznie się o tym przekonać.
Czterdziestominutowy „Tyr” zaczyna piękna i bardzo wzniosła introdukcja, na którą nakłada się stylowy wokal Tony Martina. Po blisko minucie uderzają Tony Iommi (w gitarę) i Cozy Powell (w bębny). Robi się potężnie i mocno patetycznie. Ten utwór to świetne „Anno Mundi”. Dwójką, jest szybkie i stosunkowo mało urozmaicone „The Law Maker”. Natomiast wyrafinowanie i superciężko brzmi następnik, czyli godne gorącej pochwały „Jerusalem”. Tony śpiewa tęgo, a Cozy grzmoci po bębnach jak kafar sterowany przez szalonego operatora. To coś co powinien pokochać każdy fan Sabbathów z początku ósmej dekady XX wieku. Zaraz potem robi się znów superciężko, bo oto zaczyna się świetny temat - „The Sabbath Stones”. Nad taranem z instrumentów unosi się naprawdę zachwycający głos Martina. Następne trzy utwory, stanowią wspaniałą, połączoną w jedność całość. Tworzą ją: senno-klawiszowe (gra Geoff Nicholls) – „The Battle Of Tyr”; rozkołysane i liryczne „Odin’s Court” oraz bardzo dynamiczna „Valhalla”. Świetny, w sumie prawie dziewięciominutowy tryptyk! Ósemką jest dość spokojna, udana na wpół ballada - „Feels Goot To Me”, a finałową dziewiątką solidnie rozpędzone – „Heaven In Black”.
Niech Tyr będzie z wami!
Jerzy Skarżyński