No dobrze, myślę że po takiej uwerturze, mogę się czuć zwolnionym z konieczności tłumaczenia, dlaczego po serii płyt prawdziwie wysublimowanych, nagle, i to bez żadnego uprzedzenia, zajmę się czymś, co jest (jak ładnie określili to członkowie Cyrku Monty Pythona) z zupełnie innej beczki. A zatem... 24 stycznia 1941 r., na Brooklynie, w Nowym Jorku urodził się amerykański pieśniarz, kompozytor i autor tekstów – Neil Leslie Diamond. Jego rodzice byli żydowskimi emigrantami z terenów przedwojennego Związku Radzieckiego i Polski. Ojciec Neila – Akeeba Diamond był handlowcem, co dawało mu na tyle duże dochody, że członkowie jego rodziny żyli w dostatku, a syn mógł chodzić do naprawdę dobrych szkół. Dzięki temu młody Diamond trafił do prestiżowej Abraham Lincoln High School, po ukończeniu której wstąpił na nowojorski Uniwersytet. Tu korzystając ze stypendium przyznanego mu za znaczące sukcesy sportowe (trenował szermierkę, a konkretnie szpadę) studiował medycynę. Do wybrania tego kierunku, pchnęło go traumatyczne doświadczenie związane z przedwczesną śmiercią, w wyniku choroby nowotworowej, jego ukochanej babci (Naprawdę chciałem znaleźć lekarstwo na raka). A to, że mimo odpowiedniego wykształcenia, zamiast leczeniem zajął tworzeniem i wykonywaniem muzyki stało się dziełem przypadku, bo gdy był już na ostatnim roku, niespodziewanie otrzymał propozycję stałego pisania piosenek, za (jak na owa czasy) znaczącą sumę 50$ tygodniowo. Skąd ta propozycja nie do odrzucenia? Otóż już 1966 r. Neil Diamond wraz z przyjacielem ze szkoły Jackiem Packerem, założyli duet wokalny o nazwie Neil & Jack. Po pewnym czasie udało im się nawet nagrać dwa single, które jednak sukcesu nie odniosły. Widać jednak w owych utworach musiało coś być, bo nasz bohater w rok później zyskał szansę na prowadzenie działalności solowej oraz pisania dla innych. I choć śpiewanie na własną rękę początkowo nie przyniosło mu specjalnej popularności, to jako twórca bardzo szybko wypracował sobie prawdziwą renomę, za którą przyszedł spory popyt na jego dzieła. Wystarczy wspomnieć, że te wykonywali nie tylko Elvis Presley, Cliff Richard czy The Monkees i ale także Deep Purple („Kentucky Woman”).
Pod sam koniec lat 60. Neil Diamond podpisał kolejny kontrakt wykonawczy, tym razem z MCA Rec. i przeniósł się do Los Angeles. Tu nieco zmienił (złagodził) swój sposób śpiewania i zaczął bardziej przystępnie aranżować swoje kompozycje. Od tej pory były to wspaniałe, bardzo melodyjne, ale nie rozlazłe i nieczęsto dość dynamiczne ballady, w bogatych instrumentacjach oraz aranżacjach. Ta zmiana sprawiła, że tym razem od razu zostały zauważone i polubione przez publiczność. Wręcz sypały się jego kolejne singlowe przeboje (m.in. „Sweet Caroline”, Holly Holy”, „Cracklin’ Rosie”, „I Am...I Said”, „Song Sung Blue”), co rusz publikował albumy („Tap Root Manuscript” – 70, „Stones” – 71, „Moods” – 72) oraz dawał fantastycznie przyjmowane koncerty. I tak w 1972 r. Diamond dał aż 10 całkowicie wyprzedanych występów w Greek Theatre w Los Angeles, z których jeden (z czwartku 24 sierpnia) został zarejestrowany i wydany na podwójnym albumie „Hot August Night”. Jak się stosunkowo szybko okazało, longplay odniósł ogromny sukces komercyjny, sprzedając się w wielomilionowym nakładzie i zyskał (o dziwo właściwie wszyscy w tej sprawie byli zgodni) opinie jednej z najlepszych koncertowych płyt w dziejach. Wystarczy... Pora na słuchanie!