Dopóki nie znalazłem swojej drugiej połowy (o tak, pewnego dnia mi się poszczęściło!), nie sądziłem, że to może być aż tak ważne. Mało, jak każdy podświadomie czy świadomie szukający miłości, pewnie z zazdrości, często do całokształtu „tych sprawach” podchodziłem mocno cynicznie. Myślałem: „wzięła Go pod pantofel”; „rozbiła Wielki Zespół”; „doprowadziła Go do nerwowego załamania”. I jeszcze..., i jeszcze..., i jeszcze. Natomiast teraz wiem, już wiem, że On i co do „tych spraw” się nie mylił.
W połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, John Lennon, będący wtedy jeszcze w związku małżeńskim Cynthią (no cóż, wiem że to będzie nieeleganckie, ale ponieważ wiele tłumaczy, więc dorzucę - z którą się ożenił, bo w pewnym momencie pojawiły się oznaki..., iż za kilka miesięcy zostanie tatą), na jakiejś wystawie poznał Yoko Ono. Po początkowej walce z samymi sobą – bo przecież trudno ludziom wrażliwym budować nowe szczęście na bólu dotychczasowych partnerów - zostali parą, a w końcu małżeństwem. I pewnie nie byłoby to aż tak istotne, gdyby nie fakt, że to właśnie Ono zmieniło genialnego muzyka oraz poetę w wielkiego człowieka. W człowieka, który od tej pory nie żył już po to, aby się bawić oraz wzruszać innych, ale zrozumiał, że wykorzystując swoją pozycję i sławę, może robić o wiele, wiele więcej. Że może dawać przykład, że może innym otwierać oczy i że... może nawet, na jakiś sposób, poprawiać Świat. Stąd też końcówka szóstej dekady to jego antywojenne wystąpienia i happeningi (choćby słynne „Bed-in”), a także rejestracja pacyfistycznego hymnu wszechczasów „Give Peace A Chance” oraz pięknego „choinkowego” przeboju „Happy Xmas (War Is Over”).
Gdy w 1970 r. The Beatles się rozpadli, John zaczął już oficjalną (przecież wcześniej nagrywał z Yoko i czasem koncertował z różnymi gwiazdami) karierę solową. Na pierwszy ogień, na pierwszy album poszły jego najbardziej osobiste pieśni z „Mother”, „Love”, „God” i „Isolation” na czele. Ponieważ nie chciał niczego podpowiadać, niczego sugerować, niczego promować, swojej pierwszej długogrającej płycie nie nadał żadnego oficjalnego tytułu. Na okładce pojawił się tylko jeden napis: „John Lennon / Plastic Ono Band”. Krążek, właśnie dlatego, że był tak bardzo osobisty, okazał się nieśmiertelnym arcydziełem, ale (zapewne za sprawą swojego przeszywającego ascetyzmu i zwartości) nie stał się źródłem pojedynczych singlo-hitów. Te pojawiły się dopiero w rok później, gdy do sklepów trafił jego drugi longplay – „Imagine”.
„Imagine” zaczyna „Imagine”. Słowa, głos, fortepian, sekcja rytmiczna i smyczki. No właśnie smyczki! Bo tym razem, John i Yoko oraz pomagający superproducent Phil Spector zdecydowali, że w przeciwieństwie do surowości poprzedniej płyty, nowy album będzie bogaty aranżacyjnie, ciepły brzmieniowo i pogodny w nastroju. Stąd „Imagine” (i jako piosenka, i jako płyta) niosło nie tylko nadzieję, ale i ukojenie. Aby nie było wątpliwości, że tak ma być, już drugi song na krążku to radosne, lekko country’owe „Crippled Inside”. Na gitarze dobro pomiauczał tu po swojemu, pomagający Johnowi, George (Harrison oczywiście). Trzecia piosenka -„Jealous Guy”, to znów liryzm, słodycz (smyczki lub mellotron) i cudowna melodia raz śpiewana, raz gwizdana. Utwór ten powstało jeszcze 68 r. z myślą o „Białym Albumie”, ale wtedy brakło dla niego miejsca, natomiast prawdziwą nieśmiertelność zyskał dopiero po śmierci Lennona, gdy za sprawą Bryana Ferry i Roxy Music stał się światowym megaprzebojem. Czwórka, to dość rytmiczne i riffowe „Its So Hard”. Pychota z świetną gitarą Johna i równie świetnym basem Klausa Voormanna. Potem lecą kolejno: obsesyjno-psychodeliczne „I Dont Want To Be A Soldier”; dramatyczne, z efektownym solem Harrisona „Give Me Some Truth”; bardzo nastrojowe poetyckie cudeńko - „Oh My Love”; znakomity muzycznie, wspaniale śpiewany, ale nieelegancki atak na Paula (McCartneya oczywiście) – „How Do You Sleep?”; stonowane oraz urocze „How?” i wreszcie finałowe, balladowe oraz pełne szczęścia wyznanie miłości - „Oh Yoko!”.
Możesz mnie nazwać marzycielem,
Ale nie jestem jedyny.
Mam nadzieję, że któregoś dnia dołączysz do nas,
A świat będzie żył w jedności...
PS. Zacytowanego tłumaczenia „Imagine” dokonał mój nieodżałowany (niemal) przyjaciel – Tomek Beksiński.
Jerzy Skarżyński