Ponieważ wiem, że nawet (a może nawet zwłaszcza) gdy się jest przeświadczonym o swoich umiejętnościach pływackich, nie należy się od razu rzucać na głęboką wodę, to zanim zacznę gaworzyć o biografii moich faworytów nr 2 (nr 1 to Beatlesi) w historii rocka, czyli o Deep Purple – to najpierw spróbuję nas nieco oswoić z żywiołem. Szczególnie tak potężnym!
Jest tak, że jeśli ktoś chce w jakiś sposób uwiarygodnić własny zachwyt nad tym czy innym artystą, to stara się przytoczyć jak najwięcej, możliwie jak najbardziej „widowiskowych” przykładów jego sukcesów. I tak, w wypadku Purpli można wykrzyczeć, że byli pionierami, a nawet wręcz twórcami heavy metalu, że zawdzięczamy im jeden z największych rockowych hymnów wszechczasów (oczywiście chodzi o „Smoke On The Water”), że sprzedali ponad 100 000 000 płyt i że długo dzierżyli palmę pierwszeństwa w dość zabawnym w sumie (bo jak porównywać ciągle się unowocześniający sprzęt nagłaśniający) rankingu na... najgłośniej grający zespół świata. Natomiast, co daje do myślenia, nie można się zagalopować i powiedzieć, że ta czy inna ich piosenka była klasycznie rozumianym bestsellerem. Nie można, bo po prostu żaden z „Purpurowych nieśmiertelników” nigdy nie trafił na szczyt listy przebojów. A co chyba jeszcze ciekawsze, ani jeden(!) z ich albumów, nie dotarł na wierzchołek amerykańskiego zestawienia najlepiej się sprzedających się długograjów. Nieco lepiej było na Wyspach Brytyjskich, bo tu na top trafiły dwa longplaya: „Fireball” i „Machine Head”. A co z „In Rock”, „Burn” czy „Perfect Strangers”? Pierwszy z tej trójki doszedł tylko do miejsca 4-go, drugi do 3-go, a trzeci do 5-tego. No dobrze, ale skoro tak, to skąd owe sto milionów? Odpowiedź jest prosta – krążki Deep Purple nie sprzedają się okazjonalnie i szybko (ostra promocja), lecz jednostajnie przez wiele miesięcy oraz lat.
Co interesujące, jedna z najważniejszych i najbardziej wpływowych grup w dziejach muzyki niepoważnej (a po trosze też poważnej) powstała „na zamówienie”. Było bowiem tak, że w 1967 r., pewien młody człowiek nazywający się Tony Edwards wymyślił sobie, że spróbuje się dorobić jako... menażer formacji rockowej. Tyle tylko, że nie miał żadnych podopiecznych. I wówczas los, na jakimś przyjęciu, zetknął go z byłym już wtedy perkusistą oraz głównym wokalistą grupy The Searchers (tej choćby od przeboju „Needles And Pins”) – Chrisem Curtisem. Zapewne po spożyciu, obaj panowie postanowili połączyć siły, co w praktyce oznaczało, że Chris miał się zająć montowaniem zespołu, a Tony jego działalnością, finansami itp. (wspierać go w tym miał szef jednej z profesjonalnych firm reklamowych – John Colleta). Nie wdając się w szczegóły, wspomnę tylko, że w efekcie poszukiwań i namów, w skład rodzącej się grupy weszli najpierw: kolega śpiewającego bębniarza, były organista The Artwoods - Jon Lord oraz ściągnięty z Hamburga gitarzysta – Ritchie Blackmore. Później do nich dołączyli - basista Nick Simper i perkusista Ian Paice. I gdy wyglądało, że skład nowej formacji (nazywała się jeszcze wówczas Roundabout) jest już w pełni ustalony, jej czterej instrumentaliści zastrajkowali, twierdząc że... nie będą pracować z mającym „poronione” pomysły Curtisem. W efekcie frontmenem kwintetu został Rod Evans, a w 1968 r., za namową Blackmore’a muzycy zmienili swój szyld na Deep Purple (od tytułu ulubionej piosenki babci Ritchiego). Potem... pojawiły się ich trzy, dość popularne w USA, a prawie nieznane w Europie płyty długogrające: „Shades Of Deep Purple”, „The Book Of Taliesyn” i „Deep Purple” oraz nastąpiła historyczna zmiana składu, w wyniku której w Purpurze pojawili się (za Evansa i Simpera) dwaj muzycy z zespołu Episode Six – wokalista Ian Gillan i basista Roger Glover. Nowy układ najpierw dał światu eksperymentalny (bo łączący rock z muzyką symfoniczną) album „Concerto For Group And Orchestra”, a zaraz potem „In Rock”.