40 lat, które poświęciłem na słuchanie i popularyzowanie muzyki rockowej, nauczyło mnie także (poza wieloma rzeczami o których nie ma potrzeby się rozpisywać) czegoś co najłatwiej ująć jednym słowem – pokora. Pokora? Tak, bowiem dziś, i to naprawdę wcale nie kokieteryjnie, mogę stwierdzić: wiem, że niewiele wiem. A to, że mimo iż przesłuchałem już tyle płyt, nie słyszałem tylu jeszcze, a to, że mimo iż wyczuwam co jest pięknie skomponowane, to wcale nie umiem układać melodii, a to, że mimo iż mam świadomość jak powinny brzmieć wspaniałe sola, to sam nie potrafię zagrać na żadnym instrumencie. O śpiewaniu już nawet nie wspominam. Ot, taki ze mnie erotoman gawędziarz! A dlaczego o tym napisałem, bowiem obok tych tak ewidentnych przyczyn mojego braku zawodowego samouwielbienia dochodzą inne, mniej spektakularne, ale czasem równie ważne, gdyż mogące (niechcąco) nabruździć artyście, którego mam aktualnie „na tapecie”. I wcale nie chodzi o to, że się pomylę i napiszę coś niepochlebnego lub złośliwego o tej czy innej piosence albo albumie. To mi się raczej nie zdarza, bo wychodzę z założenia, że jeśli coś mi się nie podoba, albo gdy czegoś nie rozumiem, to owo „coś” po prostu omijam. Natomiast zdarza się czasem, że omawiając czyjeś dzieło używam, zresztą jak chyba wszyscy, pewnych skrótów myślowych (np. porównań), które zamiast pomóc, mogą stać się źródłem nieporozumień szkodzących tym najbardziej zainteresowanym – czyli artystom. Oto przykład: Zespół o którym teraz pogawędzę, walijskie trio Budgie, wykonywało muzykę będącą kontynuacją twórczości Creamu, a którą najłatwiej porównać do dokonań Black Sabbath, Deep Purple i Led Zeppelin. No i niby w tym zdaniu wszystko jest w porządku, tyle tylko, że może być ono bardzo krzywdzące, bo sugeruje, iż owa grupa była wtórną wobec wspomnianych gigantów. A to nieprawda. Budgie było im równe!
W końcu 1967 r., w jakimś sklepie muzycznym w Cardiff, doszło do spotkania dwóch młodych ludzi chcących koniecznie zostać muzykami rockowymi. Jeden z nich nazywał się John Burke Shelley i grał na basie oraz śpiewał, drugi natomiast - Brian Goddard - był gitarzystą. Ponieważ doskonale zdawali sobie sprawę, że aby formacja rockowa był prawdziwą formacją rockową konieczny jest perkusista, to w miejscu, w którym zetknął ich los, powiesili karteczkę z informacją, iż poszukują odpowiedniego instrumentalisty. Tak się złożyło, że ów anons przeczytał wtedy zaledwie 18-letni, ale jak się okazało już sporo umiejący i do tego bardzo zdolny bębniarz – Raymond Phillips. Zaczęli pierwsze próby i szybko spostrzegli, że (zapewne z powodu braków odpowiednich umiejętności Goddarda) nie ma wśród nich nikogo, kto potrafiłby grać solówki. W tej sytuacji Shelley wykonał telefon do jakiegoś przyjaciela, który polecił im swojego kumpla, wioślarza – Anthony’ego Bourge’a. Po przetestowaniu jego umiejętności zapadła decyzja – będziemy grać w czwórkę. W kilka miesięcy później Brian, być może czujący się zbytecznym, postanowił odejść. W tej sytuacji zespół, który początkowo nazywał się Hills Contemporary Grass przechrzcił się w Budgie Droppings (podobno czasem przedstawiano go jako Six Ton Budgie). W sumie najważniejszym jest to, że od wiosny 1968, grupa używała już nazwy Budgie. W tamtych miesiącach, co normalne uczyli się wspólnego grania, pisali pierwsze kompozycje i występowali gdzie tylko się dało. Głównie w małych górniczych klubach południowej Walii. Po dwóch latach harówki za marne grosze postanowili spróbować w Londynie. Widać już wtedy robili wrażenie, bo 14 grudnia 1970 r., zagrali w Marquee. Potem wszystko poszło już szybko. Ktoś ich polecił producentowi Rodgerowi Bainowi (współtwórcy trzech pierwszych longplayów Black Sabbath), a ten po ich przesłuchaniu, doprowadził do podpisania 5-letniego kontraktu z firmą MCA, dla której, w mającym niezwykłe brzmienie studiu Rockfield w Walli, nagrali w zaledwie cztery dni swój pierwszy krążek długogrający – „Budgie”. Wydano go 03.09.1971 r.