Mimo że pisanie o sztuce (oczywiście gdy ma się wenę) jest zajęciem przyjemnym, to jednak, tak naprawdę, nie jest wcale łatwe. Szczególnie gdy przychodzi podzielić się, a nawet zarazić innych, swoim zachwytem nad tym czy innym dziełem muzycznym. Bo autentycznie przypomina to przysłowiowe opowiadanie ślepemu o kolorach. Wszak muzyka, jest przecież zdecydowanie najbardziej niekonkretną (no może poza zapachami, których tworzenie, a nie puszczanie, to też sztuka) ze wszystkich dziedzin artystycznej aktywności człowieka. W przeciwieństwie do poezji, literatury, malarstwa, rzeźby, teatru, filmu czy choćby fotografii, jej odbiór, to jedynie kwestia interpretacji docierających do nas bodźców. Skoro zdarza się, że dwie osoby oglądając to samo zdjęcie, widzą na nim co innego, to co powiedzieć o indywidualnym postrzeganiu połączeń nut i sposobów ich wydobywania za pomocą gardeł lub instrumentów. No dobrze, ale dlaczego akurat teraz wzięło mnie na taką dygresję? Ano dlatego, że zastanawiając się, co napisać o twórczości Black Sabbath, doszedłem do wniosku, że przy uwzględnieniu kontekstu historycznego, cały wywód można sprowadzić do analizy sensu dwóch słów: „twardy” i „ciężki”.
No to „zakontekstowanie historyczne”. U schyłku lat 60. XX wieku, za sprawą coraz szybszego rozwoju elektrotechniki i elektroniki, zespoły zaczęły brzmieć coraz mniej naturalnie. Poza wykonawcami z kręgu folk i country rocka, rockmani wręcz uciekali od tego, co dziś, trochę uogólniając, nazywamy muzyką „unplugged”. A ponieważ gitary, organy i wczesne syntezatory oraz - co nie mniej ważne - wzmacniacze i głośniki bardzo szybko zyskiwały na możliwościach, to bardzo wielu osiągało własną odrębność stylową właśnie za sprawą owych innowacji technicznych. Jedni z płyty na płytę nagrywali utwory coraz bardziej symfoniczne, inni coraz bardziej „kosmiczne” lub coraz bardziej zadziorne i ostre, a jeszcze inni coraz bardziej ponure oraz mroczne. No a od przysłówków „zadziornie” i „ostro” oraz „ponuro” i „mrocznie” blisko już do wspomnianych wcześniej „twardo” oraz „ciężko”. I tu właśnie jest pies pogrzebany! Bo grupy grające twardo zaczęto nazywać hardrockowymi, a ciężko – heavyrockowymi. A co tak naprawdę odróżniało ich propozycje? Przede wszystkim fakt, że w formacjach hardrockowych gitarzysta prowadzący i basowy spełniali wyznaczone sobie role w sposób tradycyjny, tj. choć pierwszy często wspierał drugiego riffami, to jednak głównie dbał o melodykę całości oraz gdzie tylko się dało popisywał się solówkami, natomiast drugi, wraz z perkusistą, tworzył rytmiczną podstawę tego co grali. Natomiast w zespołach heavyrockowych, „wioślarz” co rusz przesuwał się ze swoimi partiami (głównie we wspomnianych już riffach) do sekcji rytmicznej i do pewnego stopnia dublował partie basu (zdarzała się też sytuacja odwrotna, to znaczy, że basowy powielał partie prowadzącego). W ramach ubezpieczenia, dodam tu, że to co przed momentem napisałem, jest tylko laicką (wszak nie jestem muzykiem) próbą „skubnięcia” tego tematu.
Black Sabbath. Zalążek grupy zawiązał się 1967 r., kiedy czterech przyjaciół z Birmingham zajęło się graniem bluesa pod dość dziwną nazwą Polka Tulk. Trochę później przechrzcili się na Earth. Tyle tylko, że po kilku miesiącach okazało się, iż gdzieś już działa kapela o takim szyldzie. Koniec końców (za sprawą fascynacji filmem o takim właśnie tytule) przemianowali się na Black Sabbath. W 1969 r. omal nie doszło do zakończenia jeszcze tak naprawdę nie rozpoczętej kariery formacji, bo jej gitarzysta – Tony Iommi trafił do bardzo już wtedy popularnego Jethro Tull. Na szczęście po dwóch tygodniach, widocznie niezaakceptowany lub nieakceptujący, wrócił do kolegów. Ci bez specjalnego marudzenia przyjęli go z powrotem. Chwilę potem ich menażer – Jim Simpson załatwił im 12-godzinną sesję nagraniową w malutkim studiu w londyńskim Soho, a jej efekt, czyli ich debiutancki album, został opublikowany w piątek, 13-tego lutego 1970 r. Jak łatwo zgadnąć, nadano mu tytuł „Black Sabbath”. Można też uznać, że owego dnia zrodził się pierwszy szatański pomiot bestii znanej odtąd jako Heavy Rock.
Nim posłuchamy demona, jeszcze o jednym. Otóż zanim Iommi został zawodowym „wioślarzem”, uległ w pracy wypadkowi, w którym stracił opuszki dwóch palców u prawej ręki. Aby dalej grać, ponoć z butelek po płynie do mycia naczyń(!) zrobił sobie specjalne nakładki na okaleczone palce. Tyle tylko, że mimo używania owych protez, wydobywanie czystych dźwięków sprawiało mu spory ból, więc wpadł na pomysł, że łatwiej mu będzie grać, gdy struny będą mniej napięte. Oznaczało to jednak, że jego gitara musiała być nastrojona niżej niż inne, czyli że brzmiała wyjątkowo... ciężko oczywiście!
Czas łomotu, grzmotu, grozy i innych rozkoszy. Krążek „Black Sabbath” zespołu Black Sabbath zaczyna utwór „Black Sabbath”. Muzyka bulgoce jak smoła w ustawionym na średni ogniu kotle. Obok stoi Ozzy Osbourne i porażająco zawodzi: Szatan siedzi tam, uśmiecha się / Ogląda te płomienie, które rosną i rosną / O nie, nie, Boże proszę pomóż mi! Zaraz potem uderza jak taran znakomity „The Wizard”. Trójeczka to dość zmienny zlepek pomysłów - „Behind The Wall Of Sleep”, który wprowadza w arcydzieło, w super riffowy - „N.I.B.”. Ależ bas i jakież sola na „wiośle”! Piątka, to motoryczna przeróbka przeboju grupy Crow - „Evil Woman”, po której pojawia się ponure, początkowo balladowe, a później dość zmienne (drugi zlepek różnych pomysłów) „Sleeping Village”. Zaraz potem to ostatnie nagranie niezauważalnie przechodzi w godną przeróbkę utworu grupy Aynsley Dunbar’s Retaliation – „The Warning”. No i wreszcie nadchodzi finał, czyli ostry, przygniatający oraz poszarpany, a śpiewany zniekształconym głosem „Wicked World”.