Świat podstarzałych bohaterów, jak pokazuje Braff, jest wolny od przemocy i wulgaryzmów, choć bohaterowie borykają się tu z poważnymi problemami. Ale nawet one nie są w stanie ich złamać. Skutecznym orężem walki Ala (Alan Arkin), Williego (Morgan Freeman) i Joe'a (Michael Caine) są bowiem: wyśmienite poczucie humoru, dystans do świata i miłość najbliższych, o którą dbają, jak na nestorów rodu przystało. W czasach ekonomicznych kryzysów, które zrujnowały życie niejednego obywatela Ameryki, to oni bowiem stoją na straży wartości rodziny, którą trzeba chronić za wszelką cenę.
Portretowana w filmie starość daleka jest jednak od stereotypowych wyobrażeń. Bohaterowie Braffa, choć miewają przypływy stetryczałych nastrojów, zmagają się z chorobami i finansowymi problemami, nie narzekają na samotność i nie wpadają w depresję, a nawet uprawiają seks kilka razy dziennie. W perspektywie Braffa stanowi ona raczej przedmiot uroczych żartów, wpisujących się w gatunkowe ramy, wywołujących, czego sama doświadczyłam, salwy śmiechu na sali kinowej. Sekwencja kradzieży w supermarkecie, której dopuszczają się staruszkowie, a także scena napadu na bank dowodzą tego w każdym calu.
Nie oznacza to jednak, że temat starości został potraktowany w filmie po macoszemu. Twórca kina niezależnego (doceniony na całym świecie za „Powrót do Garden State”) ukazał po prostu jej świeże oblicze; wolne od melancholijnych spojrzeń i nostalgicznych powrotów do przeszłości, które wpędzają dojrzałych bohaterów (tak jak to było choćby w pięknej „Młodości” Paolo Sorrentino) w stan psychofizycznego zawieszenia i marazmu. Zach Braff i jego staruszkowie przekonują, że nawet po siedemdziesiątce można żyć pełną piersią i czerpać z życia pełnymi garściami.
Urszula Wolak