Mają energię, zdolności i wiarę w powodzenie. Razem studiowali w Rydze i razem przyjechali do Łodzi. To tu chcą założyć fabrykę. Przybyli do miasta, gdzie silni depczą słabszych i nikt tego właściwie nie ukrywa. Jest przełom wieków XIX i XX. W „Państwie Filozofów” film Andrzeja Wajdy „Ziemia obiecana” (na podstawie książki Władysława Reymonta).

Fabryki produkują i płoną

„Ja jestem trup, już nie żyję, ale powiem ci jeszcze, wy wszyscy śmiejecie się z przeszłości. Tradycję nazywacie trupem, szlachectwo przesądem, a cnotę zabobonem. Zaprzedaliście duszę złotemu cielcowi” – mówi ojciec Anki do Karola Borowieckiego. Zacznijmy od złotego cielca, którym są pieniądze albo ambicje.

- To jest bardzo interesujący okres filozofii, a „Ziemia obiecana” to dobra ilustracja, która pozwoli nam zrozumieć, dlaczego wtedy tak mocno zmieniło się nastawienie do myślenia. No bo przecież całe pokolenia filozofów od starożytności…

Myślenia czy podejście do wybranych grup społecznych?

- Najpierw myślenia. Całe pokolenia myślicieli uważały, że filozofia ma być filozofią czystą, poznaniem dla poznania albo ma budować teorię, którą – co pokazał Francis Bacon – da nam klucz do zrozumienia i zarządzania światem. Marks nie był pierwszym, ale on to najmocniej pokazał – filozofia mówi, poznaje nie po to, żeby teoretyzować, ale żeby dotrzeć do prawdy samej w sobie, pokazać coś ludziom i zmienić społeczną rzeczywistość. Czyli opisuje, bada, diagnozuje, ale to ma się przełożyć na praktykę społeczną. Pokazuje, co boli, jak funkcjonują instytucje, struktury i jakie jest społeczeństwo – po to, żeby zmienić. Pojawia się ten aktywistyczny element, który współcześnie jest mocno widoczny, choćby w różnych nurtach, jak marksistowski ekofeminizm.

Chciałem jeszcze, poza złotym cielcem, odnosząc się do tego cytatu, zapytać…

- Ale ten złoty cielec jest istotny. Po raz pierwszy ludzie mogli dorabiać się fortun właściwie z niczego. A drugim ważnym cytatem tego filmu jest, co w filmie dobrze wyeksponowano, moment, kiedy tych trzech przyjaciół...

To jest moment założycielski. Ziemia kupiona, jest pomysł na fabrykę, teraz trzeba tylko ją postawić. Zapewne zmierza pani profesor do cytatu: ty nie masz nic, ty też nie masz nic. No to właśnie mamy to, co potrzebujemy.

- Wcześniej takich możliwości nie było z różnych względów. Właśnie społecznych, politycznych, czy ekonomicznych. A XIX wiek tworzy zupełnie nową strukturę funkcjonowania. Pojawiają się banki, zmienia się podejście do pieniędzy, kredyty są na zupełnie innym poziomie. I pojawia się spekulacja, która winduje fortuny, ale też te fortuny rujnuje. Czasami to są fortuny jednego sezonu, właśnie przez spekulacje. Więc zmienia się również myślenie o rzeczywistości, ona jest bardzo dynamiczna. Łódzkie fabryki produkują, ale też płoną, kiedy bankrutują ich właściciele. Gdy złoty cielec zostaje obalony, nie ginie tylko jeden człowiek, który strzela sobie w głowę, bo stracił wielką fortunę; ginie rzesza ludzi pracujących w tej fabryce. I to drugie dno, które dla wielu myślicieli, choćby takich, jak Marks, jest najważniejsze…

Socjologiczny nos Marksa

Wrócę do pierwszego cytatu, bo w nim doskonale widać, jak ojciec Anki, nie może pogodzić się ze zmianą. Czy ta młodość, która już idzie, musi pokonać stary system, by pójść do przodu?

- To znowu jest ta wielka zmiana społeczna, bo jednak bardzo długo relacje pokoleniowe były zupełnie inne. Im starsza była osoba, tym większe miała doświadczenie, czy szacunek budziła - stary mistrz, ojciec rodu. Jak się przyjrzymy, to niezależnie od klasy społecznej, ktoś, kto był w kwiecie wieku, czy w wieku senioralnym, był tą osobą decydującą, objaśniał świat. Bunt zaczyna się właśnie w XIX wieku i zostaje przypisany do młodości. To jest ten bunt maszyny, młodych fabrykantów, którzy wiedzą lepiej. Nie chcą współpracować, nie chcą, tak jak starzy, robić biznesów. Odchodzą, prawda? To jest ogromny problem Maksa, który ma jeszcze manufakturę; napięcie pomiędzy nimi jest bardzo silne, ale Maks jednak...

Ma szacunek do ojca.

- Tak, ale nie wchodzi w biznes ojca. Wie, że to jest beznadziejne. On mu się przeciwstawia. Jest tam szacunek, jest miłość, ale on wie, że nie może robić tak, jak ojciec.

Bo zdaje sobie sprawę, że świat ucieka, tak?

- I to jest ten niezwykły moment, w którym ludzie po raz pierwszy konfrontują się z syndromem uciekającego świata, gdzie właśnie rozklejają się nie tylko warstwy społeczne, ale rozklejają się też wiekowe. Pojawiają się buntownicy. To samo będziemy mieć przecież w sztuce. Artyści, którzy chcą podpalać Wersal, podpalać klasyków i robić swoje.

Czy pojawi się w filozofii?

- Cała grupa filozofów, na przykład tych XIX-wiecznych egzystencjalistów – Stirner, Nietzsche, później Dostojewski. To myśliciele, którzy przewartościowują wartości, są buntownikami, nie godzą się na pewną stylistykę, pewien sposób funkcjonowania w świecie, jaki został im narzucony.

Zawsze mnie ciekawiło, czy filozofowie, których pani wymieniła, obserwowali rzeczywistość i wtedy myśleli o egzystencji, próbowali opisać istotę człowieczeństwa, czy najpierw opisywali istotę człowieczeństwa, a potem dzieli się tym ze społeczeństwem?

- Akurat egzystencjalistów społeczeństwo nie za bardzo interesowało, chociaż uważali, że ich zniewala. Byli w pewnym sensie buntownikami, którzy inspirowali innych; to był krzyk rozpaczy egzystencjalnej: toniemy. Toniemy w umundurowaniu, wzorcach, jakie narzuciły nam poprzednie pokolenia, nie możemy wyjść poza ramy funkcjonowania społecznego.

Starzy kontra młodzi.

- Tak, tak. Tylko tu mamy krzyk rozpaczy, buntu, on jest  indywidualny, oparty na doświadczeniu. Każdy z wymienionych przeze mnie myślicieli przeżył coś, co otworzyło mu oczy i kazało krzyczeć. W XIX wieku rodzi się socjologia. I okazuje się, że Marks, który nie jest socjologiem, nie przeprowadza badań, ma socjologiczny nos.

I jest praktykiem. Pojawia się wśród tych robotniczych mas.

- Tak, bo on chce to przewąchać. Chce to poczuć, zrozumieć. To nie jest filozof, który buja w powietrzu. Jest człowiekiem, który czerpie ze swojego indywidualnego doświadczenia. Zwłaszcza, że sam był z bogatej rodziny i pieniądze miał. Był dobrze wykształcony. Ale zaczyna rozumieć, że społeczeństwo funkcjonuje inaczej niż maleńka bańka, w której żyje. I on chce wyjść, zobaczyć. A kiedy już widzi, jest przerażony. Najważniejszym bohaterem „Ziemi Obiecanej” jest, moim zdaniem, robotnik. Umasowiony bohater, bezimienny. To są ci wszyscy ludzie, którzy gdzieś tam przemykają, którzy próbują dostać się do tej fabryki, żeby w niej pracować i robią wszystko, żeby pracy nie stracić. Nawet za cenę godności, życia, zdrowia. Bo z jednej strony godzenie się na gwałt, co w filmie jest brutalnie pokazane, a z drugiej - wykorzystanie ludzi. To jest ta scena, w której Borowiecki mówi staremu człowiekowi: No nie, nie będzie dla was miejsca, bo przyjdą maszyny; one są szybsze, lepsze, więc trudno, wychodzisz stąd. I to jest ten bohater, który cały czas buduje nie tylko tło do zdarzeń dramatycznych, ale też ten główny bohater, bez którego nic by nie było.

Człowiek - kółko zębate

Czy gdyby nie pojawił się Marks, to pojawiłby się ktoś inny, kto zrobił taką samą robotę jak on?

- Myślę, że byłoby to nieuniknione, właśnie w heglowski sposób. Ponieważ struktura zaczyna się coraz bardziej obnażać. Bo to są ci ludzie, którzy – opisywał ich Dickens w swoich esejach - chodzą po robotniczych dzielnicach Londynu, żyją na ulicy, są wyrzutkami społecznymi w pewnym sensie, ale to oni żywią społeczeństwo.

Strukturę tę opisuje choćby Maria Mies, współczesna ekofeministka, która mówi, że kapitalizm w tej najbardziej brutalnej wersji, gdzie najważniejszy jest złoty cielec, zawsze potrzebuje jakiegoś niewolnika. I czy on będzie skolonizowanym niewolnikiem czy to będzie ten robotnik, to machina do robienia interesu potrzebuje kogoś, kogo może wykorzystać. W czasach Maksa nie było praw pracowniczych, limitowanych godzin pracy, zagwarantowanego zabezpieczenia socjalnego, kas samopomocowych.

Ani ubezpieczenia po wypadku.

- To wszystko idzie żywioł - ktoś ma ręce, nogi i może pracować, więc pracuje, a potem już nie istnieje dla systemu, zostaje na ulicy. Tacy ludzie jak Marks czy Dickens będą chodzić po ulicach i zobaczą ten wyzysk, nędzę i dramat. To jeszcze nie są czasy Forda, który przeanalizował strukturę pracy swojej fabryki i doszedł do wniosku, że wprowadzi trzyzmianową pracę, da robotnikom podwyżki, żeby mogli, na przykład, kupić produkty, które tworzą w fabryce. I da im jeszcze wakacje, pożyczki czy zabezpieczenie zdrowotne. Po co? Żeby robotnicy mogli lepiej pracować. A u Reymonta podejście człowieka jest takie, że tego człowieka po prostu nie widać.

W feudalizmie wykorzystywane były dusze, ujmowane liczebnie - jeżeli we wsi było dużo dusz, to wieś była bogata. XIX-wiecznych robotników wykorzystywano w podobny sposób.  Struktura ekonomiczna dopiero się rozwijała.

Dialog w fabryce u Bucholca: „Nam nie jest wszystko jedno. Nam, fabryce, w której jesteś pan jednym z miliona kółek. Nie przyjęliśmy tu pana po to, żebyś się pan popisywał filantropią, tylko żebyś pan robił”. „Nie jestem maszyną”, odpowiada van Horn, z którym rozmawia Karol Borowiecki. „Nie jestem maszyną”. „W domu, a w fabryce, nie wymaga się od pana egzaminu z człowieczeństwa. Nie za to panu płacimy. Jesteś pan maszyną taką samą jak wszyscy. Rób pan dokładnie to, co do pana należy”.

- To piękna opowieść, która będzie dalej się rozwijała już w XX wieku. Z jednej strony zafascynowanie maszyną, myślenie o człowieku, jako o maszynie, a z drugiej strony...

… myślenie o człowieku, jak o kółku zębatym.

- Trybik. A z drugiej strony ten wielki bunt romantyczny. Popatrzmy na romantyków brytyjskich - wszyscy uważali, że człowiek oderwany od ziemi, pracujący w fabryce, tak naprawdę już nie pracuje, bo praca ma polegać na tym, że człowiek w znoju i trudzie przełamuje siebie, ale może to zrobić, gdy ma kontakt z przyrodą. Czyli rolnik pracujący na roli, który orze, który ma kontakt z rzeczywistością, może z nią wtedy współistnieć, to go wzmacnia, daje mu świadomość i moc. A zamknięty w fabryce robotnik zostaje niejako pochłonięty, połknięty przez tę fabrykę. Kiedy dochodzi do eskalacji, czyli kiedy von Horn już nie jest w stanie wytrzymać, co robi? Przeciwstawia się Bucholcowi. To jest ta niesamowita scena, kiedy staje przed fabrykantem, który może wszystko i który jest nie tylko drapieżny, nie tylko bardzo skuteczny, ale jest też brutalny. To jest momentami aż tępa siła, która prze do przodu, żeby wytwarzać złoty cielec. I co robi von Horn? Krzyczy: teraz ja mówię, nie interesuje mnie co ty masz do powiedzenia, milcz, ja mówię. To wykrzyczenie, że jestem podmiotem, nie możesz mnie traktować jak maszyny, elementu. Krzyczy za tych wszystkich robotników i urzędników, którzy też zostali wchłonięci przez maszynę, jaką jest fabryka. Próbuje wyrwać się z tej struktury opresji. Ciekawe, bo on jest przecież wyżej niż robotnicy, lepiej zarabia, lepiej się ubiera. Wie już więcej o fabryce, ale ciągle jest buchalterem, jest zarządzanym.

Romans niezbyt sensowny

„Ziemia obiecana” to film o różnych klasach społecznych i o różnych narodach, bo przyjaciół jest trzech. Jest Polak, Niemiec i Żyd. Andrzej Wajda pokazuje tę Łódź w sposób zjawiskowy.

- Ci przyjaciele, mimo wszystko, trzymają się razem. Moryc miał parę propozycji, żeby zostawić Borowieckiego - Polaka, po co ci Polak? Ale on z tym Borowieckim trzyma. Potem jest taki moment, kiedy Moryc chce odciąć się od Maksa, ale Borowiecki trzyma Maksa, a więc Borowiecki jakąś jedną dobrą rzecz zrobił. Te więzy są mocne. I to jest aż bajkowe momentami.

Można powiedzieć, że to jest opowieść o przyjaźni.

- I to takiej przyjaźni nawet, ja nie wiem, czy nie wyidealizowanej, bo oni są ze sobą do końca, nawet jak ich marzenia już spłonęły i przecież wiedzą, co się stało, dlaczego się stało, że wszystko przez romans i to taki, powiedziałabym, romans niezbyt sensowny, no bo trudno powiedzieć, żeby Borowiecki swoją kochankę ubóstwiał. Natomiast jest między nimi napięcie, jest awantura, ale dogadują się, prawda? Zostają razem.

Potem już u Borowieckiego Moryc i Maks znajdują zatrudnienie. Czyli można powiedzieć, że to jest taka przyjaźń do końca, ale jest też bardzo napięta. Maks ewidentnie podkochuje się w narzeczonej Borowieckiego. Ta przyjaźń tutaj działa. To jest takie arystotelesowskie, prawda? Dla Arystotelesa przyjaźń jest cnotą, a skoro jest cnotą, to znaczy, że jest też wartością samą w sobie. Arystoteles pokazuje, że nad  cnotą przyjaźni trzeba pracować. To nie jest tak, że jest nam dana raz na zawsze. I najważniejsze - ona będzie się na różne sposoby przejawiała. Bo cnota jest zawsze między nadmiarem a niedostatkiem. Czyli musimy zawsze wybierać wariant bycia razem, który zagwarantuje trwanie naszej przyjaźni.

(…)

Energia, zdolność i wiara w powodzenie – to wystarczy, żeby wyskoczyć z tego starego systemu, który nam się nie podoba?

- To jest bardzo złudna i niebezpieczna opinia. Bo jeżeli wierzymy, że wystarczy nam tylko inteligencja, ciężka praca i łut szczęścia, to może się okazać, że i tak nas ogień pokona. Albo rzeczywistość nas pokona. Karol, Moritz i Maks budują tak naprawdę na bardzo słabych fundamentach. Każdy w jakiś sposób odcina się od swojej grupy społecznej czy od swojej klasy. Karol od tradycji szlacheckiej, Moryc w pewnym momencie odcina się od swojej grupy etnicznej (wręcz okrada jednego z żydowskich fabrykantów, z którymi współpracował), Maks odwraca się od ojca, nie kontynuuje pracy w jego manufakturze. Więc każdy z nich przechodzi mocną transformację, odcina się. A z drugiej strony żaden nie bierze pod uwagę, że jak już mamy tę fabrykę, to to, co fabryka nam wyprodukuje, jest wyprodukowane przez kogoś, przez ludzi. Oni nie widzą, że współpracują z zatrudnionymi przez siebie ludźmi.

(…).