Samiec i samczyk chciałoby się napisać. Punktem odniesienia - nie tylko dla filmowego, zasmarkanego Donia - ale także dla mniej lub bardziej zasmarkanego widza_dzki stała się w „Wybrańcu” postać Roya Cohna. Ten makiaweliczny adwokat czasów makkartyzmu a równocześnie gej i homofob w jednym daje swemu protegowanemu trzy rady. Pierwsza: atakuj, atakuj, atakuj!, druga: nigdy nie przepraszaj, trzecia: zawsze ogłaszaj zwycięstwo. I to właśnie wszystkie echa tego etosu stworzą Donalda demiurga i wizjonera a wszystkim innym odbiją się czkawką (i nie idzie tu przecież wyłącznie o biznesową ferajnę). Tyle tylko, że w ów akt stworzenia musimy twórcom uwierzyć na słowo, ponieważ scenariusz rzuca nami z jednej skrajności psychologicznej w drugą na co w najnowszym wydaniu audycji nieco narzekamy. Rekompensatą jest zabawa formalna, którą wszyscy koneserzy ejtistów (i nie tylko) z pewnością docenią. I choć sam Trump określił film mianem „obrzydliwej walącej w niego siekiery” a ekipę filmową „ludzkich szumowin” my pochylamy się nad obrazem nieco dłużej i nawet się z tego cieszymy.