Wyjściową tezą było stwierdzenie, że muzyka raczej kojarzy się nam z przyjemnością czy odskocznią. Ale, rzecz jasna, może także wywoływać w nas emocje, które nie są przyjemne – co nie znaczy, że nie są cenne.
„W muzyce też wszystkie emocje są cenne. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, to chyba Jerzy Waldorf powiedział, że muzyka łagodzi obyczaje i do tego, że ta muzyka te obyczaje ma łagodzić” – mówi Jakub Gucik. „Ale rzeczywistość jest taka, że każdy z nas ma emocje, nie tylko te łagodne, ale również te bardziej ofensywne, a czasami nawet agresywne. I muzyka oczywiście może takie emocje wyzwalać. I to dobrze, że muzyka takie emocje może wyzwalać, bo możemy sobie te emocje uświadomić, możemy je poczuć. Możemy się z nimi w jakiś sposób skonfrontować. Ja uważam, że to jest bardzo cenne doświadczenie”.
Pewnym paradoksem otaczającej nas rzeczywistości jest fakt, że nawet muzyka z gruntu pomyślana jako przyjazna uchu, może być męcząca – jej nadmiar, wszechobecność i natężenie są w stanie zaprzeczyć jej pierwotnej roli – „łagodzeniu obyczajów”. Weźmy za przykład centra handlowe…
„Ten hałas, ten wszechobecny muzak połączony z gwarem, z jakimiś odgłosami przemysłowymi, wentylacji, czy jakichś chłodni jest bardzo męczący – bo to nie jest w żaden sposób zakomponowane i poukładane. Najbardziej mnie rozczulają takie sytuacje, że się idzie przez jakąś galerię handlową i z każdego butiku gra co innego. To jest naprawdę wspaniałe zjawisko. Można się w paręnaście minut porządnie przebodźcować. Ja sam doświadczam czegoś takiego” – opowiada Gucik.
Co jednak w sytuacji, gdy sam kompozytor intencjonalnie konfrontuje słuchaczy (a być może także i siebie?) z nieprzyjemnymi emocjami? Odwołajmy się do przykładu: Spółdzielnia Muzyczna contemporary ensemble gra utwór „Professor Bad Trip” Fausta Romitellego i okazuje się, że doznajemy wstrząsu, że to rzeczywiście jest „bad trip”. Jak mówi Jakub Gucik: „Jest utwór bardzo głośny, bardzo żywiołowy z bardzo wieloma zmianami fakturalnymi i na dodatek towarzyszy temu ośmiokanałowa projekcja dźwięku, który otacza słuchacza. I widza przy okazji też, bo jednak jest to w kilkunastoosobowym składzie instrumentalnym, więc jest to też spektakl wizualny. No i co tu dużo mówić, może to być doświadczenie opresyjne”…
Przyjmijmy, że także ta opresja jest wartością – pozwala nam przekraczać własne granice, docierać do rejonów, w których nie mieliśmy odwagi się znaleźć. Przyzwyczailiśmy się do tego, że w sztukach wizualnych eksperyment jest czymś nie tylko już dozwolonym, ale wręcz obowiązkowym, że szok, który przeżywamy albo konfuzja jest z grubsza zapoznane. Czy w muzyce jest tak samo, czy w ogóle istnieje coś takiego jak muzyka, która jest odrzucająca, odrażająca?
„Oczywiście, że istnieje i oczywiście, że jest tak samo jak w sztukach wizualnych. Mnie się czasami zdarza chodzić do różnych galerii, rzadko, bo rzadko, ale jednak. I czasami jest tak, że wychodzę i mam w pamięci jedną instalację, dzieło, obraz, film, cokolwiek. I właśnie to daje do myślenia – relacjonuje Gucik. „Z muzyką jest tak samo. Mam takie doświadczenie z „Machine Gun” Petera Brötzmanna – na jakiejś imprezie ktoś się mnie zapytał, czy go znam. Oczywiście znałem, tylko znałem z płyty nagranej z Hanem Benningiem, bardzo delikatne granie. I ktoś mi ten „Machine Gun” puścił. Nie byłem w stanie wytrzymać trzech minut. […] Ale potem przez parę dni po prostu cały czas to miałem w głowie. Cały czas zastanawiałem się dlaczego to jest tak zrobione i w końcu zacząłem tego słuchać, bo mi to nie dawało spokoju. I doszedłem do tego, że to jest znakomite połączenie muzyki formalnie zakomponowanej z improwizacją. I że to jest świetna rzecz, tylko musiałem w jakiś sposób wyzwolić się od swoich przyzwyczajeń. I przyjąć te emocje, które to we mnie wzbudziło”.
Posłuchaj całej rozmowy Pawła Szczepanika z Jakubem Gucikiem – o rewizji przyzwyczajeń, o muzyce brzydkiej, o tym, czy powinniśmy klasyfikować muzykę – jako złą, dobrą, ładną czy odpychającą. Oraz o tym, czy lepiej wytrwać, czy wyjść z koncertu, kiedy nasze nerwy są napięte jak postronki.