Łukasz Maślona, radny klubu Kraków Dla Mieszkańców, chce, by miasto zwalniało przedsiębiorców z części czynszu za lokale. Chodzi o nawet kilkadziesiąt procent. Czy to ruch w dobrą stronę?

Problem jest szerszy. 10, 20 lat temu małe sklepy dominowały. Były sklepy, gdzie na paragonie było FHU Grażyna czy Janusz. To byli nasi sąsiedzi. Sklepy były inne. Wchodziliśmy i prosiliśmy o coś, co było nam podawane. Teraz wchodzimy, bierzemy koszyk, jest samoobsługa. Często są szyldy znanych dużych brandów. Dlatego tak jest, że według szacunków niezrzeszone sklepy mają o 20% wyższe ceny niż dyskonty, a Polska przoduje w Europie razem z Czechami, Słowacją i demoludami w tym, że patrzymy na cenę, a nie na jakość.

Czy ta cena decyduje, że wybieramy dyskont, a nie idziemy do FHU Grażyna?

Problem jest szerszy. Nie patrzymy, kto produkuje, czy jest znak bioorganiczny itd. To robią Francuzi, Niemcy, ale też tylko bogaci, nie wszyscy. Podobnie jest w Ameryce. My patrzymy ceną, bo mamy mniejszy budżet. W małym sklepie jest drożej.

Czy wsparcie miasta czy samorządu poprzez obniżkę czynszu ma zatem sens?

Krótkofalowo, medialnie pewnie tak. W długofalowym podejściu nie bardzo, bo mamy mniej więcej w Polsce 300 000 sklepów i co roku znika 5000, ale o 2% rocznie rośnie powierzchnia sprzedażowa. Na każde te kilka tysięcy zamykanych rozbudowują się dyskonty i hipermarkety. Wolimy przy małych zakupach pójść do osiedlowego, ale 3/4 zakupów robimy w tych dużych sieciach.

Może miasto powinno promować ten wybór? Może kampanie reklamowe, żeby ten efekt był długofalowy?

Jeszcze szybciej niż małe sklepy znikają małe sklepy specjalistyczne. Jeśli ktoś ma tylko konkretny rodzaj warzyw, konkretny rodzaj przetworów, papierniczy sklep, najbardziej to odczuje. Jeżeli ten ograniczony asortyment jest w małym kiosku, nie możemy go rozbudować, bo po prostu nie będzie miejsca. Sprzedawca straci, klient pomyśli: „Po co ja mam iść do 15 punktów, jak pójdę raz, zapłacę raz, za taksówkę nawet, i zrobię wszystkie zakupy”. Z tym nie wygramy w małych osiedlowych w sklepach.

Jak to wygląda w centrach tak dużych miast jak Kraków?

Tam są sklepy, gdzie jest bardzo mały asortyment, są po dwie, trzy rzeczy tej samej kategorii. Są bardzo drogie, jak na stacji benzynowej. Działają na zasadzie: potrzebuję teraz, nie mam nic innego, jest już późno, jest niedziela. Dodatkowo w pandemii weszły firmy z dostawcami jedzenia. Po co budować większy sklep krakowski w centrum?

A jednak w Pradze czy w Wilnie małe sklepy dają radę.

Jak przejdziemy się po ulicach centrum Brukseli, Paryża, Londynu, oczywiście są tam sklepy, tylko sprzedają tam najczęściej imigranci innym imigrantom. Jeżeli to jest iracki sklep z iracką żywnością, przetworami, to przychodzą tam głównie ludzie z tej diaspory.

Jeden z urzędników kilka miesięcy temu sugerował przedsiębiorcom, żeby próbowali zwiększać asortyment i wynajmować powierzchnię swoich lokali innym przedsiębiorcom. To jest lepszy kierunek?

Zdecydowanie, ponieważ bardzo mało osób mieszka w ścisłych centrach miast. Tam są turyści i wielki biznes. Jak najbardziej mają sens usługi specjalistyczne na małym kawałku pięterka. Tylko to nie będzie taki ruch jak zakupy na cały tydzień dla dużej rodziny. Będzie inna specyfika, ale możemy grać marżą, bo te kanapki mogą być droższe.

Zatem miasto nie powinno wspierać takich biznesów?

Będą musiały radzić sobie same.