Z wyborem cytatu miałem kłopot, ale stanęło na tym: " Był jak człowiek, który obudził się ze snu i stwierdził, że nie zna już języka, którym mówi otaczający go świat". Ambicja, samodoskonalenie, wola, by kształtować swoje życie, nie oglądając się na świat, w którym się żyje. Martin Eden inspiruje się człowiekiem Fryderyka Nietzschego, jednak jego Nadczłowiek jest ostatecznie samotny i otacza go pustka. Co poszło nie tak?
- Czytając tę książkę, myślałam o Epiktecie.
Problem w tym, że „Martin Eden” ma swoje totemy filozoficzne, ideowe. To jest oczywiście Nietzsche, to Herbert Spencer, ale tak naprawdę bohaterowi tej książki zabrakło pogodzenia z samym sobą. Cały czas był wbrew nie tylko światu, samodoskonalenie u niego oznaczało przekraczanie własnego ograniczenia.
Gdy zrozumiał, że przekraczając swoje ograniczenia, znalazł się w przestrzeni kulturowej i społecznej, do której jednak nie należy, a nie mógł już wrócić do swoich (klasy społecznej, z której pochodził), ujawniło się totalne niepogodzenie. I to jest chyba jego największy, kluczowy problemem - Martin Eden nigdzie nie należy, bo nie należy do siebie. Jest plastyczną istotą, która wymaga, żeby się przekształcać, ale gdy powiedział sobie: „dokonało się, wziąłem i napisałem to, co miałem napisać, robota została skończona”, to pojawiła się pustka.
Epiktet pokazuje, że my nie musimy patrzeć na to, co zewnętrzne, nie musimy czekać na uznanie świata, czekać na bodźce i impulsy. Martin Eden jest bardzo zewnętrzno-sterowalny, bo najpierw jest Ruth i miłość, klasa społeczna, do której pretenduje, nauka i naukowcy, ludzie, którzy cały czas będą dla wzorcami. Gdy to wszystko znika, okazuje się, że nie wypracował tego, co najważniejsze - odpowiedzi na to, kim jest wobec tego wszystkiego. Nie potrafi już, gdy odniósł sukces, cieszyć się z sukcesu ani go wykorzystać. Na szczęście robi to dla tych, którzy wcześniej byli biedni i potrzebowali jego wsparcia. Ale nie ma tu akceptacji i to jest źródłem jego największego cierpienia.
Nie wierzył już w kłamstwa, które wpajali mu ludzie, ale nie miał też w co wierzyć. Przestał chyba trochę wierzyć w samego siebie.
- Ale wierzył, dopóty mógł iść za jakimiś wzorcami. To byli naukowcy, których postawił na piedestale, ludzie należący do klasy społecznej, która ma pieniądze i zupełnie inny kulturowy kod zachowania.
Ewoluowanie, takie nawet w Spencerowskim znaczeniu, było tym, co go nakręcało. Literatura nie jest już możliwa do tworzenia, bo co za problem, żeby usiadł i pisał kolejne książki? Zwłaszcza, że byli wydawcy i ludzie, którzy chcieli czytać jego poematy, rozprawy. On nie bierze już pióra do ręki, nie siada przed maszyną do pisania, odrzuca to. Bo gdzieś w środku ma ogromną pustkę. To jest coś, przed czym Epiktet przestrzegał bardzo wyraźnie, pokazując, że w momencie, kiedy próbujemy się zmienić, ale robimy to pod dyktando innych (czy wedle wartości, które są zewnętrzne względem nas), zawsze to, co zewnętrzne, może nas zdradzić. I Martin Eden doskonale wie, że zachwyt publiczności, która nagle go odkryła, jego książki, jest również bardzo naskórkowy. Pyta: „dlaczego nie dostrzegli mnie wcześniej? Przecież byłem takim samym człowiekiem, pisałem właśnie te teksty”.
Kwestia mody... Bolesna rzecz
Pisarstwo niespecjalnie się zmieniło między czasem niedocenienia a docenienia. On nie zmienił stylu pisania.
- Ciągle jest tym samym Martinem Edenem. Oczywiście jest różnica między pierwszymi tekścikami - które popełnił, ale sam wie, że to był etap uczenia się - a późniejszymi. Ale to jego dojrzałe pisarstwo, nie jest przyjmowane jako jego literatura, tylko jako coś, co jest modne.
Kwestia mody… Bolesna rzecz i Martin Eden zdaje sobie z tego sprawę. Rozumie, że moda przemija. Ci, którzy go teraz karmić, zapraszają na bankiety, obiady - chcą się ogrzać w blasku jego sławy. Podziwiają go tylko dlatego, że wreszcie zarabia pieniądze, wreszcie jest kimś. A stracił autentyczność relacji i nie potrafi jej nawiązać. Jak ma to zrobić? Z kim nawiązać relację, ten tłum jest tak bardzo plastyczny.
Sterowalny.
- I nie jest fundamentem, który pozwoliłby stanąć Martinowi Edenowi twardo wobec rzeczywistości. Zresztą on doświadczył dwóch rodzajów tłumu. Gustaw Le Bon pisał, że tłum może być niszczycielski, ale może być bohaterski. Więc najpierw go zniszczono, pomawiając o wręcz komunistyczne zapędy, jako tego kto chce zniszczyć społeczeństwo. A przecież nie takie były intencje Martina Edena, on w zasadzie tylko dyskutował. I to spowodowało, że źle przedstawione idee, wykoślawione gdzieś, sparabolizowane, niesłusznie zinterpretowane, postawiły go pod ścianą, był linczowany. Wszyscy od niego się odwrócili, nawet ukochana, dla której chciał dokonać tej zmiany. A potem doświadczył zachwytu. Dobrze jednak wiedział, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ.
Co musiałoby się stać, żeby Eden zaakceptował siebie w tym nowym świecie (po przemianie siebie i swojego świata)?
- Chyba nic.
To kwestia niezapominania tego, skąd pochodzimy?
- Martin Eden nie mógł zapomnieć, bo przecież społeczeństwo pamiętało; wprawdzie w pewnym momencie stał się egzotycznym robotnikiem, który wyszedł poza swoją klasę społeczną, ale nie chodzi tutaj o pamiętanie o własnych korzeniach. Znów sięgnijmy do Epikteta. Przemiana Edena wypływa z mocnego zderzenia z inną klasą społeczną i z miłości do Ruth. Dokonuje jej nie dlatego, że chce być kimś innym albo czuje, że nie jest sobą. Nie jest autentycznym człowiekiem, który realizuje siebie; wszystko robi ze względu na Ruth. Nawet przed długi czas nie widzi, że jego ukochana nie akceptuje jego przemiany. Że Ruth nie chce, żeby był pisarzem; nie chce, żeby został intelektualistą; chce, żeby miał ogładę, a więc spełniał wszystkie normy.
"Człowiek jest tylko kładką do Nadczłowieka"
Żeby w towarzystwie się zachowywał kulturalnie.
- Ma wiedzieć, którym widelcem powinien się posługiwać w danym momencie, a to czy cytuje i wierzy w Nietzschego, czy może jest zafascynowany Spencerem, to ją kompletnie nie interesuje. Zresztą Ruth ma bardzo ograniczoną sferę rozumienia kultury, i literatury, zatem eksperymenty Martina Edena - jego realizm w literaturze, sięganie po motywy, które wtedy mogły budzić grozę (pisał bardzo autentycznie o paradoksie, ciężkim życiu, trudzie), nie mają dla niej znaczenia.
Eden próbuje dopasować się do czegoś, o czym myśli, że to wyobrażenia Ruth. I wyobraża sobie, buduje zamki na piasku. A potem, jak to wszystko runęło, było już za późno.
Fryderyk Nietzsche powiedziałby: nie doszedłeś do Nadczłowieka, bo nie szukałeś woli i mocy w sobie, tylko na zewnątrz?
- Dokładnie, dokładnie. Przecież u Fryderyka Nietzschego, w „Tako rzecze Zaratustra”, jest piękny opis, gdzie człowiek jest tylko kładką do Nadczłowieka. I tę kładkę trzeba przezwyciężyć, ale to wszystko opiera się na samoświadomości. Droga, jaką podejmuje Zaratustra, jest drogą, na której pojawiają się uczniowie, którzy mówią: pokaż nam, jak żyć; Zaratustra konsekwentnie ich odtrąca. Więc ja jestem dla siebie tą drogą, która musi zostać przezwyciężona. To jest zupełnie inny ruch niż u Martina Edena, bo on wprawdzie czuje, że jest potencjalnością, która ma zostać przezwyciężona, ale nie zastanawia się, co to dla niego konkretnie oznacza. Wprawdzie znalazł pisarstwo jako element prowadzący go do siebie, ale nie zrobił z tego narzędzia do zdobycia pieniędzy i sławy. Miał się rozwinąć, więc jego samorozwój jest pusty, nie może zostać zrealizowany.
Martin Eden nie poradził sobie z samotnością i pustką, a Nietzscheański Nadczłowiek sobie z tym radzi? Martin Eden tego w ogóle nie czuje? Jesteśmy oczywiście w świecie idealnym...
- W zasadzie jakbyśmy...
"Ideał niemożliwy do zrealizowania"
I w tym projekcie niedokończonym albo właściwie niemożliwym do dokończenia, jeśli chodzi o Nadczłowieka...
- Tak, mamy tu dwie wersje. Jedna wulgarna, która ziściła się w tej historycznej odsłonie Übermenscha - przemaszerował przez całą Europę i był faszystowskim najeźdźcą, ale mamy też tą filozoficzną odsłonę Giorgio Colliego – czytał wnikliwie Nietzschego (nie pociętego, niespreparowanego ideologicznie). Na gruncie naszej filozofii mamy Jacka Filka, który pokazywał, jak ta filozofia Nietzscheańska pracuje. I gdy przyjrzeć się tej głębokiej warstwie, która jest bardzo trudna, bo Nietzsche był też metaforycznym myślicielem, widać wyraźnie, że Nadczłowiek jest projektem. Żeby zostać Nadczłowiekiem, trzeba w pełni siebie zaakceptować, również z małością, również z tym, co się złego zrobiło; z tym, co byśmy chcieli zapomnieć. Nadczłowiek pamięta każdą rzecz, nawet tę parszywą, te małe, drobne świństewka, które mogą być dla nas najbardziej bolesne i o których chcielibyśmy zapomnieć. Nadczłowiek jest ideałem niemożliwym do zrealizowania, bo jak nauczyć się żyć ze sobą 24 godziny na dobę z pełną akceptacją tego, co zrobiliśmy? Wolność równa się odpowiedzialność i to jest taka absolutna odpowiedzialność.
To jest ta kropla goryczy, którą musimy przełknąć, jeżeli chcemy być wolnymi. Nadczłowiek jest wolny, a człowiek jest tylko pewnym projektem i zmaganiem się, poszukiwaniem właśnie rodzajów wolności; fakt, dużo też robimy, żeby wolnymi nie być, bo boli nas odpowiedzialność. I uwielbiamy opowiadać, że takie są okoliczności, że taka jest historia...
Tłumaczymy się.
- Jesteśmy wręcz mistrzami różnych socjotechnik względem samych siebie. Ciężar odpowiedzialności za każdy gest naprawdę boli i ta konfrontacja, również nieustanna przytomność, czujność, to miażdżące elementy, więc lepiej czasami usnąć.