Historyk, profesor UJ, w czerwcu 1989 roku jako doktor kierował punktem wyborczym Komitetu Obywatelskiego NSZZ "Solidarność" dla Krakowa - Śródmieścia. Był to zarówno sztab kampanii wyborczej jak i miejsce zbierania wyników z poszczególnych punktów wyborczych.




Zapis rozmowy Marty Szostkiewicz z prof. Tomaszem Gąsowskim, historykiem Uniwersytet Jagiellońskiego.

4 czerwca 1989 roku. Jaka była pogoda?

Pogoda była bardzo ładna. Zarówno 4 jak i 5 czerwca. 5 czerwca o godzinie 5 rano, kiedy już było po robocie, stałem na takim balkonie tam przy Manifestu Lipcowego, patrzyłem, jak się Kraków budzi. Jak pięknie słoneczko świeci. I zastanawiałem się, co dalej.

O czym pan marzył?

O niczym. Marzyłem o tym, żeby pójść do domu i się zdrzemnąć. Co zresztą zrobiłem. Takie wielkie napięcie, które w nas wszystkich było, gdzieś tak około godziny 3, może 4, spłynęło. To znaczy, kiedy już znaliśmy wyniki głosowania w naszym okręgu. Była taka nawet drobna uroczystość. Profesor Zdrada pojawił się bodaj z szampanem.

Ale czego pan się bał? Że przegracie?

Dwóch rzeczy się bałem. Bałem się, że ta nasza biedna, kulawa kampania, totalnie chałupnicza nie przyniesie efektów i że wyniki będą słabe. I druga okoliczność, którą też brałem pod uwagę - że będzie dobrze, ale w pewnym momencie się to źle skończy. Wpadną panowie z pałkami i wszystkich nas wygarną. Że będzie powtórka z 13 grudnia. Względnie z wyborów z 1947 roku, gdzie też dochodziło do wypadków presji fizycznej.

Jakich zmian pan się spodziewał? Kiedy już do wszystkich dotarło, że to jest wielkie zwycięstwo strony Solidarnościowej.

To zwycięstwo polegało na tym, że w czasie wyborów odrzuciliśmy ustalenia dotyczące przebiegu wyborów, które zostały wynegocjowane i ustalone w trakcie obrad Okragłego Stołu. Chodziło o to, że komuniści mieliby swoje 65%, lista krajowa przeszłaby w całości. Z wyborem Jaruzelskiego na prezydenta nie byłoby najmniejszych problemów. Byłby on sobie jedną, może dwie kadencje. Około godziny 2 zobaczyłem, że u wylotu Rynku, ul. Siennej chyba, jest taki spory tłumek. W centrum tego zbiegowiska jest wybrany świeżo, choć niezatwierdzony jeszcze poseł Mieczysław Gil. Wszyscy, którzy staliśmy wokół niego, zadawaliśmy mu jedno pytanie: co dalej? On szczerze mówiąc, chyba też za bardzo nie wiedział. Ale jedną rzecz przekazał, że właśnie rozmawiał albo Kuroniem albo z Geremkiem. I oni mu powiedzieli, że nadmierną radość trzeba tonować. Nic się nie stało, gramy dalej. Późniejsze szybko następujące wydarzenia, tzn. zmiana ordynacji, wprowadzenie drugiej tury zapowiadały, że ten sukces, który zaskoczył i jedną, i drugą stronę, choć w zupełnie odmienny sposób, nie będzie zbyt szybko i intensywnie skonsumowany przez naszą Solidarnościową stronę.

Ale jakiej zmiany pan się spodziewał i czy pana oczekiwania się spełniły?

Z dzisiejszej perspektywy patrząc, jestem umiarkowanie usatysfakcjonowany. Bo niewątpliwie w różnych dziedzinach mojego życia osobistego, i życia zbiorowego, jest niesłychany postęp. Chcieliśmy tej wolności, dlatego że "Solidarność" była ruchem wolnościowym, dla siebie, dla jednostek, ale i dla zbiorowości. Także dla kraju. Chcieliśmy niepodległości, ale to hasło wtedy było dość zawoalowane, niewysuwane na pierwszy tor. Ta wolność już się jakoś jawiła. Pierwszy znak wolności dokonał się już. Solidarność została ponownie zalegalizowana. Wybory się odbyły. Nie były one jeszcze wolne. Ale w pewnym segmencie, myślę tutaj o Senacie, były wolne i pokazały siłę tego obozu. Oczekiwaliśmy, że będzie stopniowo wdrażany jakiś program w odniesieniu do zarówno gospodarki, która była w stanie zapaści, jak również w zakresie położenia międzynarodowego. To znaczy, oczekiwaliśmy, że Polska będzie, może nie błyskawicznie, odzyskiwać suwerenność. A odzyskanie suwerenności miało wiele wymiarów. Jeden był oczywisty. Sowieci muszą wyjechać z Polski. A wyjechali 16 września 1993 roku.

Mamy wolność. A niektórzy wciąż powątpiewają.

Niektórzy są skłonni do powątpiewania we wszystko. Takimi głosami wątpiących czy totalnych sceptyków nie należy się przejmować. W odczuciu bardzo zdecydowanej większości ludzi, nawet tych, którzy narzekali w latach 90.,pamiętajmy, że ta wolność nie była za darmo. Wielu ludzi zapłaciło za tę wolność i to byli ludzi, którzy o tę wolność walczyli. Znam takie miejsca niedaleko Krakowa, takie środowiska, gdzie wybitni działacze Solidarnościowi żyją gdzieś na krawędzi i oni słusznie mogą czuć się rozgoryczeni.

Niektórzy mówią natomiast, że te 25 lat to najbardziej szczęśliwy okres Polski porównywany ze złotym XVI wiekiem. Zgodzi się pan?

Złota mniej widzę. Ale jest to okres dobry, korzystny dla Polski i Polaków. Nie jest to na pewno złota era. Nie jesteśmy Polską Jagiellonów, która w tym regionie jest dominująca. Zwłaszcza w latach 90. wydawało nam się, że jesteśmy trwale bezpieczni. To nie jest tak, że te 25 lat to jest jakiś monolit, gdzie wszystko idzie w jedną stronę i świetnie hula. Druga sprawa, to problem młodych ludzi. Znam takie historie z kręgów, powiedzmy, rodzinnych, gdzie maturzyści wiedzą już dokładnie kto i dokąd wyjedzie. To jest wyzwanie, jedno z najważniejszych, które przed nami stoi. Musimy ten proces powstrzymać. W jakimś stopniu może to prowadzić do przynajmniej częściowego powrotu tych ludzi do Polski.

Czy znalazłby pan jedną osobę, która by była symbolem tego 25-lecia.

Nie jest łatwo. Był to okres obfitujący w różne i dynamiczne wydarzenia. Byłby skłonny zgodzić się z tymi, dla których twarzą tych przemian jest Tadeusz Mazowiecki. Człowiek, który zapoczątkował je w sensie politycznym. Może trzeba poszukiwać w innych dziedzinach, np. w sporcie. Mamy Adama Małysza. Niezwykle trafny wybór to też Jurek Owsiak. To są postaci, które składają na pewne szersze spektrum, pokazujące aktywność, i to taką dobrą aktywność, i sukcesy na przynajmniej kilku polach.


Patronat Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego

 


Partner Główny: