Maria Orwid była jedną z pierwszych kobiet w polskiej psychiatrii, sama ocalała z holokaustu. Mieszkała w getcie w Przemyślu, później ukrywała się po aryjskiej stronie. Jako dorosła osoba, specjalistka i profesjonalistka na polu psychiatrii, zajęła się badaniem osób po traumie, dokładnie osób, które doświadczyły życia w obozie, tzw. oświęcimiaków.
Opisała zespół objawów, które te osoby miały i o których opowiadały - problemy ze snem, flashbacki, czyli odtwarzanie minionych wydarzeń, lęki. Są to objawy, które dzisiaj pakujemy do worka z napisem PTSD - zespołu stresu pourazowego. Natomiast ona opisała je wiele lat przed tym, jak Amerykanie zaczęli mówić o tym, że istnieje takie zjawisko. Niestety pisała o tym za żelazną kurtyną, więc jej artykuły na ten temat nigdy nie zostały przetłumaczone na język angielski i nie funkcjonowały w świadomości zachodnich psychiatrów. To ona jako pierwsza zwróciła na to uwagę, choć nie nazwała tego zespołem stresu pourazowego, mówiła, że jest to trauma poobozowa i jej konsekwencje.
Swoją żydowską tożsamość przestała ukrywać, jak tylko zaczęło to od niej zależeć. W czasie wojny była to konieczność, po wojnie też, ponieważ sytuacja Żydów w powojennej Polsce nie była stabilna. W momencie gdy Maria idzie na studia, bez skrępowania mówi, że jest Żydówką. Jej przeżycia wojenne, pochodzenie sprawiło, że stała się wiarygodna, gdy postanowiła pracować z ocalonymi z holokaustu. Żydzi polscy zaczęli czuć się bezpiecznie.
Psychoterapią zaczęła zajmować się po 1989 roku. Był to moment, w którym osoby ukrywające swoje żydowskie pochodzenie zaczęły o tym mówić. Maria była zaangażowana w większość żydowskich organizacji w Krakowie, obecna przy założeniu Centrum Społeczności Żydowskiej, a także była członkinią Stowarzyszenia Dzieci Holokaustu. Patrząc na swoich kolegów i koleżanki, pomyślała, że przydałaby się im pomoc. Razem ze swoim ze swoim zespołem zaczęła organizować wyjazdy, podczas których prowadzone były grupowe zajęcia psychoterapii.
Zawsze pytała o to, co pacjent ma do powiedzenia, a były to czasy, w których do pacjentów oddziałów psychiatrycznych podchodzono często w sposób całkowicie pozbawiony szacunku.
Maria Orwid wspomina w wywiadzie sytuację z lat 80., kiedy klinika psychiatrii na Kopernika była w remoncie i musieli przenieść się ze swoim oddziałem do Kobierzyna. Dla Marii było absolutnie naturalne, że pacjenci mogą w ciągu dnia wychodzić na spacery. Szpital w Kobierzynie został tak zaprojektowany, by przestrzeń była zielona, a pacjenci mogli z niej korzystać. Jeden z pacjentów, który wyszedł na spacer, został odprowadzony na sznurku jak pies na smyczy przez jednego z pracowników, który nie był podwładnym Marii Orwid. To, że ona podchodziła do pacjentów w taki sposób, było dziedzictwem Kempińskiego.
Stanisław Lem, którego rodzice znali się z ojczymem Marii z czasów lwowskich, namówił ją, żeby poszła na studia medyczne i zasugerował jej specjalizację z psychiatrii. Sam ją w tę branżę wrzucił, a później sam z niej wyskoczył.