Zmiany w sposobie naliczania pensji minimalnej - czas na kompromis?

Jest projekt zmian w sposobie naliczania pensji minimalnej. To już rewolucja czy wyłącznie konieczne zmiany?

Prof. Bartłomiej Biga: To jest wymuszone przez Unię Europejską, że te państwa, które w ogóle mają coś takiego jak płaca minimalna, powinny ustalić jasny mechanizm, który będzie określał, jakiej ona ma być wysokości. Może to nie jest zły pomysł. Kiedy przypominam sobie te doroczne negocjacje, które są takim rytuałem powtarzanym wręcz identycznie każdego roku, to może warto tego uniknąć. O jakim rytuale mówię – o tym, że kiedy zawsze pojawia się propozycja podniesienia płacy minimalnej, to związki przedsiębiorców protestują i podnoszą, że nadchodzi armagedon, firmy będą masowo zamykane i że to jest koniec wolności gospodarczej w Polsce. A z drugiej strony związki zawodowe mówią, że to jest za mało, że to wciąż pogarsza sytuację pracowników. Czarne scenariusze określone przez jedną i przez drugą stronę się nie sprawdzają, gdzieś na jakimś kompromisie się kończy. Skoro można tego uniknąć i ustalić jakiś mechanizm, który będzie powtarzalny, to chyba jest to dobry pomysł.

Ustawa ma zatem wprowadzić stałe zasady – żeby wszyscy wiedzieli „na czym stoją”, nie było skokowych zmian w płacy minimalnej, a przedsiębiorcy mogli spodziewać się tego, co może stać się choćby na początku kolejnego roku.

Tak, dla przedsiębiorców ważna jest przewidywalność. To też może mieć taki dobry efekt, że nie będzie takiego wrażenia „przekupstwa wyborczego”. Można zaobserwować, że w latach wyborczych była większa presja na podnoszenie płacy minimalnej. Jeżeli będzie to jasno wyliczane jako pewien procent średniego wynagrodzenia, to te zarzuty już nie będą mogły być formułowane. Z wyprzedzeniem będziemy wiedzieli, czego się spodziewać i pod tym względem jest to dobre rozwiązanie. Natomiast kontrowersyjna może być wysokość tej płacy minimalnej, jaką próbujemy przyjąć. Przez lata w Polsce mieliśmy ją na bardzo, bardzo niskim poziomie. W ostatnich latach ona rosła bardzo dynamicznie i teraz jest w okolicach pięćdziesięciu, pięćdziesięciu kilku procent. Jest pomysł, żeby zapisać na sztywno, że to ma być pięćdziesiąt pięć procent przeciętnego wynagrodzenia. To jest dużo, ryzykownie dużo, chociaż też trzeba uczciwie powiedzieć, że nie da się jasno wskazać takiej granicy, po przekroczeniu której powstają negatywne skutki dla gospodarki. Musimy jednak być świadomi, że ten proponowany pułap jest dość wysoki.

W tym roku pensja minimalna skoczyła wraz z początkiem roku do 4300 złotych. Ten skok powyborczy, w lipcu, był już symboliczny. Z drugiej strony, musimy pamiętać, że te nowe przepisy wprowadzają jeszcze jeden mechanizm. To znaczy, że płaca minimalna będzie „goła”: bez dodatków, bez pieniędzy, które obecnie mogły tworzyć te 4300 złotych.

Tak, to prawda. To rozwiązanie, które raczej należy pochwalić, ponieważ, jeżeli mówimy, że, na przykład, premia motywacyjna czy inny rodzaj premii jest wliczany do tego, żeby osiągnąć płacę minimalną, to ona traci swój sens rzeczywiście. Jeżeli ustalamy, że jest jakaś płaca minimalna, to to powinna być „goła” pensja, bez żadnych dodatków. Te dodatki mają pełnić swoją funkcję motywacyjną, doceniającą na przykład staż pracy. To jest zmiana, o której mało się mówi. Wydaje mi się, że to racjonalna zmiana.

W jaki sposób będzie to dotkliwe dla przedsiębiorców, dla pracodawców?

Z całą pewnością. W wielu przypadkach jest tak, że niektórzy pracownicy osiągają płacę minimalną tylko dzięki temu, że na przykład mają doliczone jakieś premie. Jeżeli to będzie w podstawie, to ci pracownicy pewnie zapytają: co z moją premią, co z moim dodatkiem? To może spowodować, że wzrost płac w gospodarce będzie większy, że to będzie kolejny bodziec. Podniesiemy bowiem podstawę do minimalnej, a te premie gdzieś jeszcze będą budowały ten ostateczny wynik.

"Nasz rynek pracy jest w znakomitej formie, ale to prawda, że podnoszenie płacy minimalnej ma działanie proinflacyjne"

Zatrzymajmy się jeszcze przy dwóch rozwiązaniach. Waloryzacja płacy minimalnej będzie musiała uwzględniać co najmniej wskaźnik inflacji, to znaczy będzie mogła być wyższa, ale nie mniejsza niż ten wskaźnik inflacji. Co więcej, co cztery lata będzie musiała być waloryzowana w sposób kompleksowy, w oparciu choćby o siłę nabywczą, czy w ogóle o wzrost płac. Co to znaczy?

To są rozwiązania, które u nas już funkcjonowały, tylko nie były zapisane w akcie rangi ustawowej. To jest takie przekonanie, że pracownicy powinni mieć zagwarantowany udział w rozwoju gospodarczym. Jeżeli nasza gospodarka rośnie i mamy na przykład wysoki wzrost gospodarczy, to te pensje powinny rosnąć nawet szybciej niż inflacja. Wyrównanie do inflacji to jest takie minimum. Uważamy, że nie możemy doprowadzić do takiej sytuacji, w której siła nabywcza czyjejś pensji spada. To jest takie minimum. My nie chcemy tylko, żeby nasze pensje nie traciły siły nabywczej, ale chcemy, żeby rosły. A jeżeli gospodarka nasza rośnie, ostatnie odczyty są bardzo optymistyczne, to chcemy, żeby te owoce tego wzrostu były dzielone w społeczeństwie w sposób sprawiedliwy. To znaczy, żeby trafiały nie tylko do przedsiębiorców, ale i do pracowników. Oczywiście, w pewnych sytuacjach to się dzieje bez interwencji rządu, bo przecież sytuacja na naszym rynku pracy jest taka, że brakuje pracowników. W niektórych branżach można sobie to wynegocjować. Ale nie możemy zapominać o tych regionach Polski, gdzie wcale tak dobrze z tym bezrobociem nie jest. Nie możemy zapominać o branżach, gdzie pracownik nie ma takiej silnej pozycji. Wtedy ustawowo próbujemy zagwarantować mu udział we wzroście gospodarczym, żeby odczuł to w swojej kieszeni.

Powiedział pan, że ustalenie jasnych reguł sprawi, że te rytualne przepychanki między związkami pracodawców a związkami zawodowymi się skończą. Tej propozycji na pewno już towarzyszą opinie, że te mechanizmy wpłyną na to, że być może pracodawcy zaczną redukować miejsca pracy.

Ta obawa do tej pory się nie ziściła. Nasz rynek pracy jest w znakomitej formie, więc wszystkie te obawy, które zgłaszali pracodawcy, że bardzo szybkie podnoszenie płacy minimalnej w ostatnich latach doprowadzi do jakiejś katastrofy, okazały się nietrafione. Związki pracodawców mają jednak rację, że takie podnoszenie płacy minimalnej jest działaniem proinflacyjnym. Można na to patrzeć z dwóch stron. Z jednej strony – jeżeli nie chcemy mieć inflacji, to nie powinniśmy tak bardzo podnosić płacy minimalnej. Z drugiej strony – inflacja już jest i pracownicy są na tym stratni, więc my im co najwyżej rewaloryzujemy, wyrównujemy. Być może czasami uruchamia to na jakiś czas błędne koło, że im bardziej podnosimy płacę, tym bardziej rośnie inflacja. Rozwiązanie alternatywne jednak, czyli niepodnoszenie płac, wydaje się mieć jeszcze więcej wad niż zalet.

GUS właśnie podał stopę bezrobocia. W lipcu skok z 4,9 na 5%. To jest już jakiś trend?

Nie, absolutnie nie. To są niewielkie różnice. Później także sezonowo będziemy obserwować różne zawirowania. Patrząc ogólnie na Polskę, wciąż jest bardzo dobrze, nasz rynek pracy jest w znakomitej formie. Ciekawe jest zestawienie powiatów, które GUS publikuje, gdzie bezrobocie jest jednak dość wysokie, dwucyfrowe. Tych powiatów w Polsce jest trochę, co pokazuje, że nasz rynek pracy nie jest jednolity. Zupełnie inaczej jest w Krakowie, a jeszcze inaczej w Szydłowcu. Cały czas powtarzam, że kondycja naszego rynku pracy jest zaskakująco dobra. Po tych wszystkich podwyżkach stóp procentowych, kryzysach, które się przetoczyły przez świat i rykoszetem uderzały w Polskę, nasz rynek pracy ma wciąż rekordowo niskie bezrobocie, jedno z najniższych w Unii Europejskiej. Realne płace generalnie rosną, więc jest to zaskakująco dobra sytuacja.

"Kwestia podnoszenia składki zdrowotnej - to kwestia sprawiedliwości społecznej"

Jesteśmy na trzecim miejscu w Unii Europejskiej, jeśli chodzi o wzrost płac. Skąd się bierze ta wielka burza polityczna wokół składki zdrowotnej?

To jest pytanie o sprawiedliwość. O to, w jaki sposób mamy ponosić ciężar utrzymania naszego państwa. Przez długie lata przedsiębiorcy pod tym względem byli w Polsce traktowani bardzo łagodnie. Nie chciałbym tutaj zabrzmieć jako krytyk przedsiębiorców, bo z wielu względów mają oni trudną sytuację w Polsce. Prowadzenie działalności gospodarczej przy takiej niestabilności prawa, skomplikowaniu systemu podatkowego jest bardzo trudne i to im trzeba oddać. Jeśli chodzi o samą wysokość podatków, jakie płacą, w tym składki zdrowotnej, to oni byli traktowani bardzo preferencyjnie. Osoby zarabiające w swoim biznesie znacznie więcej niż pracownik na etacie płaciły znacznie mniejsze składki zdrowotne. Wydaje mi się, że całe to zamieszanie bierze się z tego, że my składkę zdrowotną nazywamy składką, a nie podatkiem. Kiedy mamy składki, to od jej wysokości zależy jakość świadczenia, które dostaniemy. Na przykład: gdy płacimy większą składkę emerytalną, to przynajmniej teoretycznie mamy wyższą emeryturę. A ci, którzy płacą większą składkę zdrowotną, wcale nie mają lepszego dostępu do służby zdrowia. Jest on taki sam. W związku z tym, to nie jest składka, tylko podatek. Po prostu część naszego wynagrodzenia, która ma trafić do państwa, żeby utrzymać służbę zdrowia. Gdybyśmy skończyli z tym koszmarnym nazewnictwem i uznali, że to jest podatek a nie składka, dzięki któremu chociażby proporcjonalnie płacimy do swoich dochodów, to być może łatwiej byłoby zaakceptować to, że powinniśmy płacić podobne kwoty, niezależnie od tego, czy jesteśmy na samozatrudnieniu, prowadzimy małą firmę, jesteśmy na etacie, czy mamy umowę cywilną.

Mówi pan o nazewnictwie, o sprawiedliwości społecznej. To także dyskusja w ogóle o modelu państwa? W przestrzeni medialnej już pojawiły się oskarżenia o neoliberalizm.

Takich epitetów jest bardzo dużo, bo każdy, kto próbuje mówić o sprawiedliwości społecznej od razu naraża się na to, że będzie obłożony etykietą socjalisty albo nawet komunisty. Z kolei ten, który powie, że sprawę powinien załatwić rynek i najlepiej w dużej mierze prywatna ochrona zdrowia, bo państwowa jest niewydolna, od razu zostaje neoliberałem. To nas do niczego nie prowadzi. Rozwiązania zwykle leżą gdzieś pomiędzy, a takie dogmatyczne podejście w ekonomii, to jest raczej zwiastun kłopotów, niż rozwiązanie jakichś problemów.

A to, że gdy dociśniemy pracodawców albo inaczej, gdy będą płacić składki zdrowotne na obecnym poziomie, będą tworzyć mniej miejsc pracy – to też argument dogmatyczny?

W dużej mierze tak. On jest bardzo słabo oparty w empirii, bo trudno jest przytoczyć dane, które by pokazywały, że taki efekt nastąpi. To tak naprawdę tylko wyrówna tę niesprawiedliwość z punktu widzenia pracowników, którzy płacą większą część swojego dochodu jako składkę zdrowotną. Wiele było już takich zmian, które miały pogrążyć rynek pracy. Miały sprawić, że miejsca pracy, zamiast być tworzone, będą likwidowane. Dane, które obserwujemy, w żaden sposób nie wskazują, żeby coś takiego miało się ziścić.

W ostatnich dwóch latach prawie milion nowych miejsc pracy stworzyli przedsiębiorcy, mimo że Polski Ład już istnieje.

Tak, to jest naprawdę spór dwóch wielkich grup lobbingowych. Z jednej strony przedsiębiorców, którzy są dość dobrze reprezentowani nie tylko przez swoje związki, ale też wiele partii wprost odwołuje się do tego elektoratu. A z drugiej strony też potężny lobbing pracowników, którzy czują się coraz mocniejsi, mimo że związki zawodowe w Polsce może nie są zbyt silne. To jest po prostu starcie dwóch grup interesów, i to chyba największych, jakie występują. Wychodzi na to, że obecnie górą są przedsiębiorcy. W koalicji rządzącej są oni silniej reprezentowani, stąd powrót do rozwiązań sprzed Polskiego Ładu. Nie jestem osobą, która by broniła Polskiego Ładu. Uważam, że to jedno z największych nieszczęść, jakie spadły na Polskę, jeśli chodzi o prawodawstwo. Natomiast akurat samo rozwiązanie, żeby nie jakoś przesadnie dociążyć przedsiębiorców, ale żeby płacili oni tyle, co analogicznie zarabiający pracownik – uważałem za zupełnie rozsądne. Tym bardziej, że przecież mamy w społeczeństwie zgodę co do tego, że służba zdrowia jest niedofinansowana, a skądś te pieniądze trzeba pozyskać.