Wszystko zaczyna się jak w klasycznym, mrocznym kryminale. Do palącego zbyt dużo papierosów prywatnego detektywa zgłasza się tajemniczy klient. Mężczyzna z wypielęgnowanymi dłońmi płaci za odnalezienie popularnego kiedyś piosenkarza Johnny'ego Favourite’a. Interesuje go, czy on jeszcze żyje, czy też nie, bo - jak mówi - nie lubi niezapłaconych rachunków. Prywatny detektyw przyjmuje zlecenie. Jesteśmy w Nowym Jorku w 1955 roku.

 

Fragment dialogu między detektywem a klientem, rozmowa toczy się w kościele, detektyw relacjonuje: „Ta sprawa ma duży związek z religią. To wszystko jest bardzo dziwne, nie podoba mi się”. Elegancki klient odpowiada: „Powiadają, że na świecie jest dość religii, by ludzie się znienawidzili i za mało, by się pokochali”. Dziś w Państwie Filozofów „Harry Angel”, film Alana Parkera z 1987 roku z Mickey’em Rourke i Robertem De Niro. „Powiadają, że na świecie jest dość religii, by ludzie się znienawidzili i za mało, by się pokochali”?

- Gdy odniesiemy ten dialog do kwestii religijnych, to im bliżej jesteśmy rozwikłania tej przedziwnej zagadki, tym bardziej otaczają nas różne symbole i religie - mamy voodoo, chrześcijańskie praktyki. Coraz więcej jest magii, metafizyki, dziwnych zdarzeń. Więc można się zastanawiać, czym ta religia jest, skoro jej główny przedstawiciel, to tak naprawdę dziwny pan o wypielęgnowanych dłoniach i jeszcze dziwniejszym spojrzeniu.

Skąd się wzięło zło?

Detektyw nazywa się Harry Angel, a klient, który przychodzi do Harry'ego Angela by zlecić mu sprawę nazywa się Louis Cyphre. Wyjaśni się oczywiście później, kim on tak naprawdę jest. Czy wielość religii, która się pojawia w filmie, ma znaczenie?

- Aż się prosi, żeby przypomnieć słowa Mikołaja z Kuzy, który uważał, że Bóg ma wiele imion i każdemu społeczeństwu objawił się pod inną postacią, innym imieniem. Stąd mamy taką mnogość religii, ale tak naprawdę wszystkie zmierzają do jednego absolutu, transcendencji. Z drugiej strony przemierzamy kraj, który jest multikulturowy, gdzie kultury i grupy etniczne przywiozły swoich bogów, swoje wierzenia.

Zaczynamy w Nowym Jorku w 1955 roku, a później Harry Angel musi wybrać się do Nowego Orleanu w Luizjanie, żeby rozwikłać sprawę.

- Jeszcze po drodze jest ta wizja, to wspomnienie II wojny światowej; stara Europa gdzieś tam majaczy na horyzoncie, jest tłem. Mamy dużo wpływów, tygiel kulturowy jest oczywisty. I religia jest emblematem, czyli są te magiczne przedmioty, magiczne rytuały. Dodaje trochę egzotyki, czasami przyspiesza akcję, bywa ornamentem, by w pewnym momencie stać się kluczowym zagadnieniem. I wchodzimy już w sedno teologicznych rozważań. Każda religia, która zakłada, że mamy jednego dobrego Boga, musi skonfrontować się ze złem. Pojawia się przedstawiciel piekielny - szatan, upadłe anioły. Wiadomo, że zło musi się w świecie pojawić, choćby pod postacią materii albo czasu i materii. Natomiast w myśli takiej, jak choćby chrześcijańska, pojawia się pytanie: skąd się wzięło zło, co ono dokładnie oznacza. Demon jest jego uosobieniem.

Można powiedzieć, że też mamy dwa obrazy demona – pierwszy bierze się z teologii, jest próbą uporządkowania antywartości. Mamy te hierarchie niebiańskie i potem upadłe anioły, które zrobiły coś wbrew Bogu. W ten sposób pojawiło się to pęknięcie ontologiczne, o którym choćby Pseudo-Dionizy Areopagita pisał, że zło jest czymś, co nie zostało stworzone przez Boga, ale jest wynikiem błędu właśnie upadających aniołów – to one odmówiły uczestnictwa we właściwym porządku istnienia świata.

 

Mam wrażenie, że akurat w tym filmie dobrego Boga, czy też Boga, właściwie nie spotykamy. Większość z tych bohaterów to są upadłe anioły.

 - Tu jest ten drugi motyw demona.

 

Jakby wszystko dzieje się po złej stronie.

 - Tak. Z jednej strony właśnie mamy demonologię, taką popularną, ludową. Niezwykłe jest to jednak, że wszystko dzieje się poza kontekstem dobra. Tak jakby w całej tej fabule była próba pokazania nam, czy skonfrontowania się ze światem antywartości. I to jest bardzo ciekawe, bo kiedy projekt filozoficzny zaczyna się rozwijać i kiedy przyjrzymy się temu, co się dzieje w klasycznej filozofii, to widzimy, że ona uwielbia mówić o wartościach. Antywartości, nawet jeżeli nie są negowane, to bywają czasem przemilczane albo bierze się je w nawias. Są tylko zaznaczone jako istniejące - wiem, że jest zło, że jest brakiem dobra. Ale o antywartościach milczymy.

Paul Ricoeur pisząc „Symbolikę zła”, zwrócił uwagę, że zło dla nas bardzo bliskim doświadczeniem, które zaczyna się czasami od poczucia dyskomfortu. Bo jak przyjrzymy się samej symbolice zła, to miewa ono niekiedy bardzo naturalistyczne korzenie; doświadczamy czegoś, co nam się nie podoba, co traktujemy jako niewłaściwe, co powoduje, że nie czujemy się do końca sobą. To pierwsze doświadczenie potem może przełożyć się właśnie na pogłębione i metafizyczne, a więc zaczynamy zadawać sobie pytanie. Ricoeur pięknie to pokazuje: najpierw mam ubrudzone dłonie i czuję w tym brudzie jakąś skazę, zmazę, a potem będą dłonie Lady Makbet, które zabijają i zostaje na nich krwawy ślad, którego już nie da się zmazać. Tak pracują symbole wedle Paula Ricoeur. Ale ścieżka od tego, co naturalne, co jest naszym pierwszym doświadczeniem, bardzo dobrze tłumaczy, dlaczego tak bardzo jesteśmy jednak złem zainteresowani. W filmie od pierwszych kadrów widzimy takie ciemne miasto, w którym pada deszcz, gdzie pełno jest szczurów, gdzie są marginesy rzeczywistości. To jest rzeczywistość, ontologia codzienności, w której nie chcemy uczestniczyć, ale ona jest. Tak jak ze śmieciami, które wyrzucamy i nie chcemy o nich myśleć. Czekamy aż ktoś wywiezie je z naszej ulicy.

 

Nie jesteśmy w Nowym Jorku na Manhattanie, jesteśmy w Harlemie.

- W ogóle jesteśmy cały czas w rzeczywistości lekko brudnej. A jeżeli nie jest już lekko brudna i nie mamy tego padającego nieba...

 

To jest ruiną, umówmy się.

 - Dokładnie. Albo jest przebrzmiałą doskonałością. No bo Louisiana też nie wita nas luksusem. Mamy wprawdzie jedną z bohaterek, która należy do starej, bogatej rodziny, ale jak przyjrzeć się warunkom, w jakich ona mieszka, czuje się właśnie upadek. Wprawdzie Harry Angel wchodzi i się zachwyca, że to takie piękne mieszkanie, ale czujne oko kamery i uważny widz może zauważyć, że to dom drugiej świeżości. Jest atmosfera, w której dotykamy niemalże czegoś, czego tak naprawdę nie chcemy dotknąć, chociaż jest codziennością.

 Spotkanie z demonem

Jak narodził się Lucyfer? Wymyśliliśmy tę figurę, żeby usprawiedliwić zło w człowieku?

 - Nie do końca. Proszę zwrócić uwagę, że filozofia starożytna nie ma takiego problemu - jest los, jest fatum, natura ludzka, która niekoniecznie bywa piękna, może być szpetna. Ze złem filozofowie greccy nie mieli takiego problemu. To jest problem, który rodzi się wtedy, gdy pojawiają się chrześcijanie i ogłaszają, że Bóg jest osobą (personalizacja).

  

Wcześniej judaizm, tak?

 - Tak, religia chrześcijańska ma tu swoje korzenie. No więc mamy osobowość Boga i to on, jako indywidualna substancja racjonalnej natury, ponosi odpowiedzialność za to, co stwarza. I od razu włącza się pytanie z teodycei: jak możliwe jest pojawienie się zła? Tu jest ten lęk. Zwłaszcza, że chrześcijaństwo powstawało jako sekta pośród innych sekt (obok gnostyków i pelagian, którzy mieli alternatywne koncepcje metafizyczne) i musiało jakoś sobie poradzić ze złem w świecie. Zwłaszcza, że założyli, że Bóg jest dobrocią, dobrem samym w sobie.

 Pseudo-Dionizy Areopagita w traktacie „O Imionach Bożych” pisze, że Bóg jest dobrocią, pełnią, pięknem, prawdą. Tak wysokie wartości i pozytywne wartości stwarzają świat, więc skąd w nim to zło? Do tego jeszcze chrześcijanie dodali koncepcję, którą widać u świętego Augustyna - mówi on, że dusza człowieka jest odbiciem obrazu Boga; że dusza jest jak wosk, w którym odbito pieczęć. Pieczęcią jest Bóg, w duszy jest jego boski obraz.

 

Trochę trudno usprawiedliwić niektóre złe uczynki.

 - Musiał się pojawić demon. Musiała się pojawić cała ta opowieść, którą znajdziemy właśnie w judaizmie i w Biblii. Więc mamy tego Innego, który zakrada się do rajskiego ogrodu i wodzi na pokuszenie. Mamy tę Inną – Ewę, na którą zostaje zrzucona odpowiedzialność. Mężczyzna, który jest tą właściwą rozumnością, pierwszym stworzeniem, które Bóg uczynił, zostaje niejako odseparowany od gestu Ewy. Czyli demon, kobieta, zło. Bardzo piękne wytłumaczenie, którego historycznie poszukiwali pierwsi myśliciele, dzisiaj zwani Ojcami Kościoła. Pierwsi filozofowie, tworzący teologię i filozofię religii chrześcijańskiej.

 

Sugeruje pani, że to doprowadziło w ostateczności do płonących stosów z czarownicami?

 - To jest początek wykluczenia i krwawego finału. „Harry Angel” jest doskonałą wykładnią tej teorii. Kobiety w filmie mają marginalną rolę, ale jeżeli już się pojawiają, to przez postać bardzo ucieleśnioną. Pierwszy kontakt, choćby z główną czarownicą, to fascynacja jej ciałem - najpierw widzimy jej zgrabną sylwetkę od tyłu, potem kark, gest odsłanianych włosów; wszystko jest nacechowane grą wręcz erotyczną. Potem widzimy jej nagie, zmasakrowane ciało. Kolejna ważna postać to jest młoda dziewczyna.

 

Epiphany Proudfoot. Która okazuje się być kapłanką Voodoo.

 - Jest kapłanką, ale heretyczką; córką i kochanką; uosobieniem uwolnionej, dzikiej kobiecości i matką (najprawdopodobniej dziecka demona). Ta struktura jest tu bardzo silnie zaznaczona - pierwsze spotkanie jest takie macierzyńskie; jej gesty są czułe i skupione na dziecku. Ona aż buzuje od tych ról, które zostały kobiecie i kobiecości przypisane. Jest też kusicielką i pobudza do grzechu. Może być elementem wyzwalającym, tak jak sam demon; bo od niego zaczyna się cała dramatyczna historia. Od spotkania z demonem.

 

Od zlecenia.

 - Tak, od zlecenia. Więc on, jak w rajskim ogrodzie, najpierw podsuwa bohaterowi możliwość kariery muzycznej, a potem jeszcze raz samego siebie.

 

(…).

Socjotechnicznie scalająca

 Czy Harry Angel jest takim amerykańskim doktorem Faustusem?

 - Można powiedzieć, że tak. Tylko pamiętajmy, że doktor Faustus to osoba, która chciała posiąść wiedzę. Tutaj zachowanie młodości miało niejako pogłębić wiedzę, dać więcej możliwości na poznanie, a przy okazji korzystanie z życia. Trochę tak, jak Piotr Abelard, który w pewnym momencie się zorientował, że jest już dobrej klasy naukowcem, ale nie zna emocji i potrzebuje miłości.

 

A tu jesteśmy w Ameryce i amerykański doktor Faustus nie chce wiedzy, tylko chce popularności.

 - W zasadzie nie wiadomo, czego on chce. Na początku chodziło mu o popularność, chciał mieć świat u stóp i ten projekt zostania sławnym muzykiem był pierwszym, który popchnął go układów z samym Lucyferem. Potem jednak szuka tej duszy, którą mógłby wymienić za swoją własną, i to jest poszukiwanie niewinności. Marzenie, żeby być nikim.

 

To nie jest zwykła ucieczka przed tym, żeby złamać ten pakt, który się z diabłem, z Lucyferem podpisało?

 - Można tak na to popatrzeć. Ucieczka przed odpowiedzialnością, próba oszukania losu - klasyczny motyw. A z drugiej strony widać wyraźnie przywiązanie do bycia osobą, która jest w jakimś sensie naiwna, nieświadoma czy nieskażona tym paktem. Bo dochodzenie do prawdy, czyli szukanie siebie w sobie, sprawia, że wcale nie jest się tym, kim się wydaje. Za Sorenem Kierkegaardem można powiedzieć - a jednak ja nie jestem ja. Bo kwestia tożsamości, o której nie mówimy, jest istotna. To poszukiwanie jest taką nadzieją na posiadanie carte blanche mojego życia czy mojej moralności. On w tym drugim wcieleniu już nic nie chce. Chce po prostu trwać i to jest w tym momencie najlepsze.

 

Religia i wiara są naszymi naturalnymi skłonnościami?

 - Bardzo dobrze pokazuje to Sam Harris - religia jest z jednej strony czymś nieuniknionym, bo wiele osób ma potrzebę myślenia pozaświatowego, tak to nazwijmy. Przyzwyczailiśmy się nawet w toku ewolucji a potem kulturowych rozwiązań, do poszukiwania czegoś, co jest odpowiedzią na nasze problemy bieżące, ale nie w codziennym świecie.

 

Można byłoby powiedzieć, że to nasza ewolucyjna skłonność do tego, by wierzyć w coś, czego nie widzimy.

 - Tak.

 

By budować społeczność, by łączyły nas wspólne rytuały i nie tylko.

 - Andre Malraux mówi, że gdyby nie było śmierci, nie byłoby religii. Odkąd człowiek odkrył śmierć i poczuł lęk przed nią, zaczął kombinować - jak tu znaleźć coś/kogoś, kto/co nas pocieszy i powie: ok, nie umieramy do końca. Religia świetnie to organizuje, ponieważ daje nam pakiet opowieści o tym, jak będziemy dalej trwali w swoim istnieniu, chociaż już nie będziemy trwali w swoim istnieniu. Kto przekazywał swoje geny i kto odpowiadał za trwanie naszego gatunku? Ktoś, kto nauczył się nie racjonalizować, ale przyjmować na wiarę coś, co się dzieje. Słyszę szelest za sobą, uciekam, nie analizuję, nie racjonalizuję, bo racjonalizowanie może się okazać niebezpieczne (pisał o tym Michael Shermer, historyk nauki).

 

Racjonalizowanie pojawia się później, bo najpierw widzę patyk, wydaje mi się, że wąż i reaguję w sposób oczywisty. Po prostu boję się i uciekam.

 - Tak, ale to przyzwyczaiło nasz mózg do czego? Do tego, że nie oczekuje na odpowiedź, tylko przyjmuje na wiarę pewne rzeczy. Potem widzę właśnie plamę, a na przykład jestem w depresji - bardzo szybko mój mózg zaakceptuje, że właśnie teraz spłynął anioł, który mnie pociesza. Zresztą mózg odbiera mnóstwo bodźców, których nie potrafi usystematyzować i skategoryzować. Stąd to doświadczenie, że ktoś koło nas chodzi, stoi, jest blisko.

Religia stała się na jakimś etapie socjotechnicznie scalająca. Więc dla wielu wspólnot organizowanie się dookoła własnej religii było pomocne. Pozwalało na budowanie tożsamości, polityki. Proszę zwrócić uwagę, jak wiele kultur wraca do religii albo sięga po nią, zwłaszcza wtedy, kiedy pojawiają się niepewności, niepokoje. Zatem sięganie do rzeczywistości religijnej jest istotne; do tego dochodzą opowieści całkiem błędne, że religia daje nam świat wartości. To widać w tym filmie. I jeszcze ta ironia: Lucyfer mówi, że jest za mało religii, żeby ludzie mogli się pokochać. Przecież to puszczenie oczka do widza: zobaczcie, mordujemy się, bo jesteśmy niewierzący. Tak naprawdę pełno jest ludzi, którzy mordują i którzy są w religijnym szale...