Z prof. dr. hab. Władysławem Stróżewskim, filozofem, Honorowym Obywatelem Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa, doktorem honoris causa UJ, przez wiele lat związanym z „Tygodnikiem Powszechnym” i „Znakiem”, wyróżnionym Medalem Papieża św. Sylwestra, rozmawia Marzena Florkowska.

W mieszkaniu prof. Władysława Stróżewskiego stoją dębowe meble – świadkowie całego życia. Należały do posagu ślubnego mamy profesora, były w domu rodzinnym w Krotoszynie w Wielkopolskie i przywędrowały do Krakowa. Krotoszyn w Wielkopolsce, około stu kilometrów od Poznania, to miejsce urodzenia przyszłego filozofa. Jest rok 1933, 8 dzień czerwca.

W jakim stopniu miejsce urodzenia determinuje to, co się potem z człowiekiem w życiu dzieje? Czy w ogóle ma wpływ?

Nie tak łatwo mi o tym mówić, bo okupację spędziłem w Krotoszynie. W tym okresie dwie rzeczy były najważniejsze: po pierwsze musiałem chodzić do niemieckiej szkoły dla polskich dzieci. Żałuję i nie żałuję tego. Właściwie to mam żal do tej szkoły, bo nie nauczyli mnie niemieckiego, wystarczyło rozumieć kilka słów, liczyliśmy do dziesięciu. Ale ważniejsze było to, że byliśmy wykorzystywani do prac pseudopolowych. Pędzili nas do lasu, gdzie zbieraliśmy liście albo czarne jagody. Nienawidziłem tej czynności i jeszcze długo po wojnie nie mogłem przyzwyczaić się do czarnych jagód.

Druga rzecz, o wiele ważniejsza, to ta, że od niemal od samego początku uczęszczałem do tajnej polskiej szkoły prowadzonej przez nauczycieli, państwa Szymczaków. Dzięki nim właśnie podczas okupacji przerobił program szkoły podstawowej ze wszystkich przedmiotów.

Czy wojna z perspektywy dziecka była dużym stresem i traumą?

Powiem o rzeczy, którą ciągle wspominam jako najcięższe przeżycie z okresu okupacji. To była wiadomość o śmierci generała Sikorskiego. Moja kuzynka, która przychodziła do nas na obiady wspominała, że siedziałem nad talerzem z zupą i łzy leciały do tego talerza. Miałem dziesięć lat. Generał Sikorski to była postać czczona przez wszystkich. Ogromna nadzieja też. I wieść o śmierci to było zabicie tej nadziei. To jest przykład utraty nadziei.

Słuchaj też Radia Kraków Kultura

Czym była ta felix culpa, czyli szczęśliwa wina?

Po wojnie zacząłem naukę w krotoszyńsim gimnazjum. Podczas wolnej lekcji zabawialiśmy się gazetami, w których była podobizna Bieruta. Ulepszyliśmy ją i z tego zrobiła się awantura do tego stopnia, że zostaliśmy wyrzuceni z krotoszyńskiego gimnazjum z wilczym biletem. Ostatecznie zostałem przyjęty do gimnazjum w Koźminie Wielkopolskim, gdzie moim nauczycielem i potem przyjacielem został Jerzy Klinger, duchowny prawosławny, teolog. On mi otworzył oczy na wielką filozofię, a nawet teologię. Dzięki niemu także zacząłem studia filozoficzne na KUL-u.


Skąd w młodym chłopaku zainteresowanie filozofią?

Pierwszy impuls to były lekcje polskiego z Janem Kołodziejem w krotoszyńskim jeszcze gimnazjum. Od niego po raz pierwszy usłyszałem o Arystotelesie i Platonie. Pochłonęło mnie to całkowicie. Prosiłem moją mamę, by kupiła mi „Historię filozofii” Władysława Tatarkiewicza, która akurat była dostępna w Krotoszynie w księgarni. Od tego czasu mam Tatarkiewicza u siebie. Potem z Klingerem w Koźminie Wielkopolskim prowadziłem do późna w nocy niekończące się rozmowy. Tak się zaczął mój romans z filozofią.

Po co człowiekowi filozofia?

Zasadniczo po nic. Ale otwiera drzwi i okna. Uświadamia, że istnieje wielość spojrzeń na świat. Różnorodność sposobów widzenia i rozwiązywania problemów. Filozofia jest początkiem i drogą i to się bardzo przydaje.

Czy filozofia może boleć?

Może.

Nowe wyzwania dla filozofa w XXI wieku?

Sztuczna inteligencja to jest ogromny temat dla filozofa, ale czy sobie z tym poradzi, to jest inna sprawa.