W programie "Przed hejnałem" pytamy prof. Sadowskiego nie tylko o sprawy sercowe, ale właśnie o dom rodzinny, kontakty z artystami, pasje i gotowanie – profesor kolekcjonuje bowiem książki kucharskie. Rozmawiamy także o tym, co łączy medycynę i sztukę, a także o umiejętności świętowania i odpoczywania.
Święta to czas, który kojarzy nam się przede wszystkim z rodziną, z domem. Ale pan jest lekarzem, kardiochirurgiem i zapewne wiele razy zdarzało się panu spędzać ten świąteczny czas w szpitalu.
Święta to jest rzeczywiście taki czas, kiedy wszyscy powinni zajmować się domem, dziećmi, rodziną, ale są takie zawody, które wymagają pracy niezależnie od tego, czy są to święta i Nowy Rok, dzień czy noc. Oczywiście wielokrotnie spędzałem święta w szpitalu i rodzina musi się z tym pogodzić, jeśli ma taką osobę w swoim gronie.
Operował pan kiedyś w Wigilię?
Operowałem taką pacjentkę ze Zgorzelca, która miała pęknięty tętniak. Nie chciano jej operować z jakiś względów we Wrocławiu, tylko koniecznie w Krakowie. To było 15, może 18 lat temu, właśnie Wigilia i ona przyjeżdża co rok na kontrolę. Pamiętam też poważną operację, przeszczep serca, w Sylwestra, kiedy wszyscy się dobrze bawią. Ja dotarłem na bal sylwestrowy około trzeciej na ranem. Lekarze, a z pewnością kardiochirurdzy, zawsze są pod telefonem i na straży.
Kardiochirurgiem jest się do końca życia?
Tak, to jest zawód, powołanie, pasja. Wszystko razem. Oczywiście musi być porządne rzemiosło, natomiast nie da się wykonywać tego zawodu, jeśli się tego nie kocha. Tego zawodu nie da się wykonywać, trzeba tym żyć.
Chciałam jeszcze zapytać o atmosferę świąteczną na oddziale. Czy zostają tylko ci, którzy muszą zostać? Czują się poszkodowani zarówno pacjenci, jak i lekarze, pielęgniarki?
Na szczęście święta trwają kilka dni, więc zawsze udaje się stworzyć dobry grafik dyżurów. Czasem podczas Wigilii lekarze zmieniali się co dwie godziny, by dało się pogodzić dom i pracę.
W sumie przeprowadził pan ponad 10 tysięcy operacji.
Może nawet 12 czy 13 tysięcy...
Wstawił pan pierwszą w świecie bezszwową zastawkę serca. Był pan wyróżniany, odznaczany. Był pan uczniem m.in. prof. Jana Molla i prof. Antoniego Dziatkowiaka. Odbył pan wiele podróży zawodowych, ale zawsze pan podkreślał, że lekarz nie może być pewny swojego ani dumny, gdy wychodzą mu najbardziej skomplikowane operacje, bo może za chwilę zepsuć coś najprostszego. Rzeczywiście taka pokora towarzyszyła całemu pana życiu zawodowemu? Nie było takiego momentu, kiedy poczuł się pan - nawiązując do filmu - bogiem?
Bogiem na pewno nie. Często byliśmy dumni z tego, że jesteśmy pierwsi w Polsce, pierwsi w świeci - bo wiele takich momentów było w naszej specjalności, czy to zespołowych, czy moich osobistych sukcesów. Ale rzeczywiście, gdy przychodzi taki moment, że człowiek myśli, jaki jest fantastyczny, nieomylny, pojawiają się nieoczekiwane i nagłe powikłania, pogorszenie stanu pacjenta. Nie każdego pacjenta udaje nam się uratować. Jest taka huśtawka emocjonalna - od euforii - naprawdę chwilowej - do porażki. Pokora jest bardzo potrzebna w tym zawodzie.
Które operacje pamięta się najdłużej? Te przełomowe, którymi człowiek wpisuje się w historię, czy te, które są szczególne ze względu na pacjenta?
Emocjonujące jest operowanie osób publicznych, ale także przyjaciół. Operowałem i kilku moich przyjaciół i osobę, która otarła się o nagrodę Nobla. To są duże emocje, ale ja jestem opanowany. Staram się nie myśleć, kto jest na stole.
Podobno gdyby nie rodzice, to nie zostałby pan lekarzem, bo panu marzył się zupełnie inny zawód, artystyczny.
Kończyłem szkołę w Łodzi. Łodź żyła wówczas szkołą filmową, miałem tam przyjaciół. Mnie interesował zawód operatora filmowego. Moim przyjacielem był obecny numer jeden z Polsce - Sławek Idziak. Gdy mówię, że znam Sławka Idziaka, to widzę, że moje akcje u rozmówców rosną.
Ale podejrzewam, że kiedy Sławomir Idziak mówi, że zna Jurka Sadowskiego, to jego akcje też rosną.
Tak, tak było. Szkoła filmowa to było takie twórcze miejsce. Krótko przedtem szkołę filmową skończył Roman Polański. Do szkoły filmowej chodziło się oglądać filmy, których w normalnych kinach nie były dostępne. Niestety moi rodzice byle lekarzami. Ojciec - ordynatorem dużego oddziału ortopedii, mama - bakteriologiem w Akademii Medycznej w Łodzi. Wyrastałem w atmosferze lekarskiej i kiedy skończyłem szkołę, to trochę mnie rodzice popchnęli w tym kierunku. Obiecali mi nawet, że jak dostanę się na medycynę, to podarują mi skuter, potem miał być po pierwszym roku, w końcu temat "rozwiał się". Podczas studiów angażowałem się w teatr studencki "Cytryna". Jeździliśmy po całej Polsce, przyjechaliśmy w 1964 roku do Krakowa na 600-lecie UJ. To kulturalne życie studenckie było bardzo bogate. Medycyną zafascynowałem się po skończeniu studiów.
To przypadek, że poszedł pan w kierunku kardiochirurgii?
Od 4. roku byłem w kółku studenckim u prof. Jana Molla, pioniera kardiochirurgii polskiej. Do dziś pamiętam jego wykłady i rozmowy z nim. To była wielka osobowość. Po studiach jednak chciałem być ginekologiem. Fascynowała mnie też psychiatria. Mój ojciec nie był zresztą zwolennikiem tego, abym był kardiochirurgiem. Pamiętam taki dzień, gdy spotkał mnie prof. Moll. Nie chciał słyszeć o tej mojej ginekologii, do północy siedział ze mną na oddziale, poczęstował mnie swoją kanapką. Kazał mi przyjść o 8 rano - i przyszedłem. Potem przez rok w ogóle mnie nie widział.
Czy z perspektywy czasu uważa pan, że rodzice powinni podejmować decyzje za swoje dzieci, czy jednak każdy jest kowalem swojego losu?
Rodzice powinni mieć jednak wpływ na pewne decyzje. Człowiek kończy szkołę i nie wie do końca, kim chciałby być. Dobrze, że rodzice mną pokierowali, choć to nie jest jednoznaczna reguła.
Ale ciągoty artystyczne panu zostały, bo całe pana życie biegnie na pograniczu sztuk pięknych i sztuki ratowania życia - jak sam pan powiedział.
Po medycynie myślałem jeszcze o studiowaniu historii sztuki - jedyna zaoczna była w Toruniu, ale nie dało się tego pogodzić z pracą. Wszystkie nasze młodzieńcze zainteresowania, jeśli przetrwają, one nas wzbogacają.
Lekarz o wrażliwości artystycznej jest lepszym lekarzem?
Naszym pacjentom najbardziej brakuje rozmowy z lekarzem. Możemy zrobić świetną operację, a z pacjentem nie porozmawiamy, nie uspokoimy go, i on się czuje gorzej.
A co się czuje, trzymając serce w dłoni?
My też opowiadamy z wielką przyjemnością, że serce to jest pępek świata, ale to jest mięsień. A co czuje neurochirurg grzebiąc w mózgu? Kardiochirurgia, neurochirurgia to są najtrudniejsze specjalności, które wymagają ogromnej odporności i psychicznej i fizycznej.
Wśród wielu pasji, które pan ma, jest kolekcjonowanie książek kucharskich, a dzisiaj Wigilia, więc pytanie, czy pan z tych książek korzysta?
Mam tych książek chyba 700 - tak żona kiedyś policzyła. Znajomi śmiali się, że nic z tego nie wynika, ale mówiłem, że znajdę kobietę, która to doceni i wykorzysta i tak się stało.
Czyli to nie pan gotuje?
Sam nie gotuję, ale lubię nowe, nieznane smaki. W kuchni jestem wykorzystywany do grubych, brutalnych prac, godnych chirurga.
A finezyjne pozostawia pan...
Poezję kuchni pozostawiam żonie.
I na koniec zapytam o Wigilię.
Wigilię powinno spędzać się w domu.