Msza polowa na polu bitwy pod Zadwórzem k. Lwowa. Fot. NAC
„Polskim orlętom poległym w walce z wojskami bolszewickimi” – taki napis widnieje na tablicy znajdującej się u stop usypanego kurhanu kryjącego szczątki 318 bohaterskich żołnierzy, którzy zginęli w bitwie pod Zadwórzem w sierpniu 1920 roku. Bitwa została nazwana Polskimi Termopilami a dowodzący batalionem krakus kpt. Bolesław Zajączkowski – polskim Leonidasem. 17 sierpnia 1920 roku kilkusetosobowy oddział Małopolskich Oddziałów Armii Ochotniczej złożony w znaczniej części ze studentów głównie politechniki Lwowskiej, uczniów gimnazjów oraz inteligencji Lwowa pod dowództwem, pochodzącego z Krakowa kapitana Bolesława Zajączkowskiego, przez kilkanaście godzin stawiał heroiczny opór wielokrotnie silniejszym oddziałom bolszewickim. Bitwa pod Zadwórzem na kilka godzin opóźniła marsz 1 Armii Konnej na Lwów i ułatwiła wojskom polskim przygotowanie obrony miasta.
Były pewnie ważniejsze bitwy w tamtym czasie niż bitwa pod Zadwórzem leżącym 33 km od Lwowa ale dramatyzm tego starcia z budzącą postrach Armią Konną gen Siemiona Budionnego, a potem utrwalany przez poetów, pisarzy, malarzy mit bitwy jako tej, która uratowała Lwów przed bolszewikami spowodowały, że o Zadwórzu było głośno w Polsce, ale w Polsce międzywojennej. W okresie PRL- u pamięć o bitwie była zakazana, po zmianie ustroju historia bitwy pod Zadwórzem pojawia się na kartach, ale tylko nielicznych historycznych publikacji. Wydana w 2000 roku niewielka rozmiarami broszurka prof. Stanisława S. Nicieja pt „Zadwórze – Polskie Termopile” nadal jest jedyną osobną publikacją o tej bitwie.
Pomnik polskich bohaterów bitwy pod Zadwórzem w VIII 1920 r. na usypanym 20 m kurhanie (fot.wikipedia)
W latach 30. XX wieku do budowania mitu bitwy pod Zadwórzem zwanej Polskimi Termopilami przyczyniło się m in. opowiadanie Zofii Kossak Szczuckiej pt „Pod Zadwórzem”
(fragment) „… Oddział wychodził z lasu na otwartą przestrzeń. Stacja kolejowa Zadwórze leżała przed nimi. Za budynkiem stacyjnym budka dróżnika. Po prawej stronie toru widniało obciętym plantem łyse, podłużne wzgórze.
Z tego wzgórza nagle rozległy się strzały. Sypnęły gęsto na nadchodzących. Równocześnie zagrzmiała artyleria, za stacją prawdopodobnie ukryta. Granat upadł tuż przed pierwszą kompanią i trysnął w górę snopem piachu.
– Padnij! – rozległa się komenda.
Przywarowali, nastawiając co szybciej maszynki. Dowódca nerwowo zagryzał usta. Bolszewicy przed nimi? W takim razie są odcięci. Położenie nie wesołe. Jedyny ratunek: przedrzeć się za wszelką cenę.
– Do ataku! Chłopcy! Hurra!
Porywa się pierwsza linia tyraliery porucznika Marynowskiego. Od toru druga, porucznika Dawidowicza. Huraganowy ogień dziesiątkuje biegnących. Granaty padają gęsto – jak śliwki, otrząsane z drzewa. Karabiny maszynowe terkoczą bez przerwy. Ziemia już cała skopana, zryta, zorana. Zielona ruń murawy stała się szaroniebieska od zaścielających ją mundurów poległych lub rannych.
Lecz nic nie może wstrzymać porywu biegnących. Widząc, że za chwilę abrahamczycy siądą na armatach, baterie zawracają w tył, milkną. I w ten sposób wzgórze jest zdobyte. Chwila ulgi, – odprężenia. Czy to już zwycięstwo? Czyżby droga była wolna?
Krótka to chwila, bo oto z lewej, od lasu wychyla się szara konnica. Już widać twarze jeźdźców płaskie, zawzięte. Nad nimi wielkie czapy i długie spisy. Pędzą kudłate, pokraczne konie. Jeźdźcy krzyczą: „Ura! Ura! Ura!” – co brzmi, jakby krakały stada kruków. Sadzą pod wzgórze. Wita ich grad kul. Celny, niechybny i tak gęsty, że konnica, rozbita na grupy, zawraca pośpiesznie.
Lecz w tejże chwili zamilkłe baterie zaczynają grać ponownie. Odpowiadają im drugie, ciągnące od strony Złoczowa. Teraz już nie ma nadziei. Oddział skupiony na wzgórzu przy torze i przy budce kolejowej nr 287 – otoczony jest ze wszystkich stron. Pociski armatnie rozbiły zapasowe skrzynki z nabojami. Nie zostało ni śladu z improwizowanej pancerki i z por. Hanaka. Polegli już por. Dawidowicz, kpt. Obertyński, por. Juszkiewicz, por. Demeter, podchorąży Getman... Polegli sierżant Baran, kapral Pilat, szeregowcy Maryś Korbut, Rafael Ramert, Ludwik Goliński, Stanisław Medwecki, Tadeusz Wiśniewski – i kto by ich wszystkich zliczył!
Od nieustannego huku otępiały zmysły. Rozgrzana broń parzy ręce. Godziny suną powoli. Coraz gęściej padają ranni i zabici. Śmierć idzie szybciej niż czas.
Odległy o kilka mil zaledwie, w obłokach dymu schowany Lwów nie wie nic o toczącym się tu boju. Nie wiedzą oczekujący synów rodzice. Matka Jurka może rozczynia ciasto na placek z wiśniami, który jej chłopak tak lubi...
Już szósty raz piechota i konnica bolszewicka rzucają się do ataku, by odebrać wzgórze. Szósty raz cofają się, wściekli, odparci...
– Poddajcie się! – ryczą brodate towariszcze. – Poddajcie się, sukinsyny!
– Chłopcy! – woła do swoich kapitan Zajączkowski. – Do ostatniego ładunku!
– Do ostatniego ładunku! – grzmią w odpowiedzi.
(…)
Topnieje garstka stojących. Pokryło ją zewsząd mrowie. Leszek Grodzki leży pod ścianą budki kolejowej przy niemym dawno karabinie maszynowym. Nikt na niego nie zwraca uwagi, mają go za trupa. Za chwilę będzie trupem istotnie. Z przestrzelonej piersi krew przesiąka bluzę, ciurka wzdłuż rękawa, spływa po palcach. Ale w głowie jeszcze się plączą resztki myśli, porwane, bezładne strzępy obrazów. Ktoś woła tuż za nim: „Mamo!”... Leszek nie może obrócić głowy, by zobaczyć, kto to woła. Może Jurek?... Szum wypełniający głowę wzmaga się, przemienia w huk – oczy przesłania mgła. Przez tę mgłę Leszek dostrzega, jak na zrąbany stos trupów powstaje wysoki, barczysty Jasiek Bałyga. Z rozciętej głowy krew tryska, zalewa czoło i policzki. Z tą czerwoną twarzą, straszny jak upiór, krzyczy wprost w oczy dopadającym go zewsząd Mongołom, krzyczy śmiertelnie zachrypniętym głosem:
– Niech żyje Polska! Niech żyje Lwów!
I pada na ziemię pod ciosami dziesięciu szabel. Nie ma już nikogo żywego. I Leszek także dogorywa. Choć słońce dopiero zachodzi, jego już obejmuje mrok. Ostatnia myśl plącze się po głowie... Myśl, że... że... gdyby miał siłę unieść zakrwawioną rękę, mógłby napisać na ścianie:
– Przechodniu, idź powiedz... „
jd