Aleksander Miszalski, prezydent Krakowa, który wcale nie był faworytem przedwyborczych sondaży, jest największym wygranym 2024 roku?
- On i jego obóz polityczny. Mamy sytuację ciekawą, ale niewyjątkową w Małopolsce. W Krakowie, jak w większości największych polskich miast, rządzi Platforma Obywatelska albo Koalicja Obywatelska, czasem w sojuszu. Małopolska jest jednak jednym z bastionów, jak to się potocznie mówi, PiS i w mniejszych ośrodkach władza na ogół wciąż dzierżona jest przez pisowskich kandydatów burmistrzów, wójtów.
Miszalski nie jest samodzielnym szeryfem
Aleksander Miszalski to człowiek, który w 2024 roku z posła stał się graczem wielkoformatowym?
- Niekoniecznie. Podoba mi się, że nie lansować się jako pierwszoplanowa postać polityki miejskiej; chociażby powierzając newralgiczną w Krakowie - i to nie tylko w tej kadencji, ale w ogóle na najbliższe lata - budowę metra Stanisławowi Mazurowi. Wiceprezydentowi, który przez pewien czas był jego kontrkandydatem w wyborach. Podoba mi się też wzmocnienie przez niego funkcji architekta urbanisty, którą pełni już od września Janusz Sepioł. Pokazuje to, że Miszalski nie próbuje przedstawiać się jako samodzielny szeryf, który zaprowadzi porządki w tym mieście. Czyli: ja zarządzam, ale nie mówię „Kraków to ja”.
Metro, urbanistyka i architektura zostały powierzone odpowiedzialnym, poważnym, doświadczonym ludziom i wydaje się, że Miszalski pozwala im dość swobodnie realizować te wielkie rozwojowe zadania. Mówił pan, że również zyskała Platforma Obywatelska, ale nie ma rys na jej wizerunku? To obsadzanie stanowisk - Andrzej Hawranek szefem małopolskiego Sanepidu, Jakub Kosek z funkcją w Krajowym Ośrodku Wsparcia Rolnictwa.
- Tak, to są rysy. Zgadzam z krytykami polityki kadrowej nowej ekipy, którzy mówią, że za dużo jednak tu jest nepotyzmu, kolesiostwa. Rozumiem specyfikę koalicyjnego układu sił rządzących w kraju i w Małopolsce.
W Małopolsce to jest jeszcze bardziej skomplikowane, bo sejmik jest jednak w rękach PiS, ale jeżeli mówimy - na przykład - o urzędzie wojewódzkim i tych instytucjach władzy lokalnej, które podlegają pod urząd wojewódzki, to tu już jest za dużo nepotyzmu i partyjniactwa. To takie myślenie, że skoro mamy koalicjanta, trzeba mu coś dać, żeby mieć jakieś poparcie z jego strony. Nie wygląda to dobrze, to przyznaję.
Było jasne, że PIS obsadzi Sejmik
Krzysztof Jan Klęczar, były burmistrz Kent, został wojewodą małopolskim. Również jest zwycięzcą?
- Tak, ale tylko w znaczeniu wygranej w wyborach 15 października, bo te wybory nie miały wiele wspólnego z samorządowymi. Zwycięzcą jest PSL, Trzecia Droga czy Lewica, które coraz bardziej słabną w skali ogólnopolskiej. W instytucjach, które podlegają rządowi centralnemu, czyli wojewodzie, ich pozycja jest jednak nadmiarowa, wyższa niż wykazywałoby poparcie społeczne uzyskane w wyborach. Ale taka jest sytuacja zwykle mniejszych ugrupowań w koalicjach rządzących - dostają więcej niż wynika to z ich procentowo mierzonej siły.
Krzysztof Jan Klęczar to na razie polityk PSL a nie polityczna marka?
- Tak. PSL dostał urząd wojewody w Małopolsce ze względów koalicyjnych a nie ze względu na to, że ta partia jest tak mocna. Chociaż trzeba zaznaczyć uczciwie, że akurat Małopolska obok świętokrzyskiego jest województwem, gdzie PSL i tak jest stosunkowo silny, oczywiście przy całej swojej ogólnopolskiej słabości.
W PiS-ie najwięcej zyskał nowy marszałek Łukasz Smółka. Wyszedł z cienia?
- Tak, bo Łukasz Kmita był raczej bardziej faworyzowany i to zarówno w wyborach na prezydenta miasta, a potem jako kandydat na kluczowe stanowiska w urzędzie marszałkowskim, łącznie z fotelem marszałka. Urząd marszałkowski pozostał w rękach PiS-u przy stosunkowo niewielkiej przewadze. Niemniej jednak PiS ma w Małopolsce większość i było jasne, że obsadzi Sejmik oraz obsadzi te urzędy (czy instytucje), które podlegają marszałkowi.
I nie ma zaskoczenia, że PiS je obsadza. Ale to, że akurat postawiono na takiego, a nie innego marszałka, wynikało z pewnych wewnątrzpartyjnych rozgrywek - ta frakcja przeciwko tamtej frakcji, tym trzeba coś dać, to tamtym się odwdzięczymy. No cóż, na tym też polega polityka, także lokalna.
Kmita dał twarz przegranej
Wspomniał pan o Łukaszu Kmicie - zyskał czy mimo wszystko stracił?
- Jest posłem, ale przegrał wybory na prezydenta i marszałka. Jego kandydowanie w obu tych przypadkach było dość desperackie. Raczej przy wszystkich sondażowych zawirowaniach kandydat PiS nie był faworyzowany w wyborach na prezydenta miasta Krakowa. Mówiono nawet, że w PiS nie ma za bardzo chętnych, którzy by się tego podjęli.
Kmita się podejmuje, mimo że nie jest faworytem? Mimo że czasami to są misje straceńcze, tak?
- A jednocześnie spekulowano, sam słyszałem wiele takich analiz, że Łukasz Kmita godzi się wziąć udział w tych wyborach, ale w zamian oczekuje, że zostanie wynagrodzony jakimś innym lukratywnym stanowiskiem, na przykład marszałka. Bo to, że kandydat PiS raczej na pewno, czy niemal na pewno, przegra wybory na urząd prezydenta Krakowa, było w zasadzie przesądzone. Kmita zgodzi się dać twarz przegranej PiS w wyborach na prezydenta Krakowa, ale w zamian za to zostanie wynagrodzony jakimś lukratywnym stanowiskiem w marszałkowskiej strukturze władzy regionalnej.
I ostatecznie zostało mu posłowanie. Tylko czy aż?
- I w tym sensie to jest porażka. Oczywiście, że „tylko”, ponieważ jest jednym z ponad 100 posłów PiS. Stanowisko marszałka Małopolski byłoby oczywiście czymś o wiele ważniejszym. Jak to mówią - lepiej jest być głową śledzia niż ogonem wieloryba. Czyli lepiej być marszałkiem jednego z szesnastu województw niż jednym ze stu kilkudziesięciu posłów. Mówią szczerze – posłów trochę anonimowych.
Gibała przegrał nastawieniem rewolucyjnym
Łukasz Gibała już prawie witał się z gąską, już prawie był prezydentem, wszystkie sondaże na to wskazywały, a na ostatniej prostej porażka z Aleksandrem Miszalskim. Jest największym przegranym w Krakowie?
- Nie powiedziałbym tak. Po pierwsze dlatego, że przegrał nieznacznie, a po drugie – wszedł jednak do II tury. Łukasz Gibała zaistniał - to niewątpliwie postać rozpoznawalna w Krakowie, jest stosunkowo młody, jeszcze wiele może osiągnąć.
Tylko czy jego celem było zaistnienie w ostatnich wyborach? Startował już któryś raz.
- Jego celem niewątpliwie była prezydentura. Zaistnienie? Może kiedyś. Tym razem, zgodnie z powiedzonkiem, że do trzech razy sztuka, miał nadzieje na prezydenturę. Ale one nie były płonne i nie tylko dlatego, że sondaże mu taką nadzieję robiły. Jednak ostateczny wynik był zupełnie przyzwoity. Nie można powiedzieć, że Łukasz Gibała reprezentuje niszową lub nieliczącą się frakcję w krakowskim samorządzie. Z głosem Łukasza Gibały trzeba się liczyć. Wiele jego sugestii - programowych haseł czy pomysłów - należy wziąć pod uwagę. Ale przegrało jego rewolucyjne nastawienie do polityki miejskiej.
Czyli ten polityk ma przyszłość jeszcze w Krakowie?
- Być może także poza Krakowem, aczkolwiek on jest raczej samotnym graczem. Nie za bardzo identyfikuje się z większymi ugrupowaniami. To, które reprezentuje, jest ściśle samorządowe - lokalne, miejskie. Musiałby znaleźć sobie jakąś platformę, płaszczyznę polityczną w takim czy w innym ugrupowaniu po to, żeby zaistnieć – na przykład - jako parlamentarzysta.
Największy zwycięzca w Krakowie to?
- Myślę, że to jednak Aleksander Miszalski. To jednak nie jest triumf, to nie jest euforyczna droga ku szczytom.
Powiedziałbym, że to zasłużone, stabilne i spokojne zwycięstwo.
A przegrany?
- Chyba Łukasz Kmita - kandydował w tylu miejscach i ostatecznie nie powiodło mu się.