Zapis rozmowy Jacka Bańki z dr. Piotrem Dardzińskim, podsekretarzem stanu w ministerstwie nauki i szkolnictwa wyższego.
Kiedy projekt dużej ustawy o innowacyjności trafi do Sejmu?
- Powinien trafić za jakieś dwa miesiące. Wcześniej muszą być konsultacje. My nie chcemy się spieszyć. Potem będzie procedura w Radzie Ministrów. Projekt jest w zasadzie gotowy. Trwają jeszcze prace w zespole. Jego rdzeniem jest ministerstwo finansów, rozwoju i ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego. My jesteśmy redaktorami tej ustawy.
Dużo rozmawialiśmy o małej ustawie o innowacyjności. Czym duża ma się różnić o małej?
- Jest pierwsza i druga ustawa. Dlaczego nie duża i mała? Dlatego, że ta mała nie była aż taka mała, a po drugie duża zdążyła nam się rozmnożyć. Część rozwiązań jest realizowana w innych ustawach, żeby to szybciej weszło w życie. Najlepszym przykładem są doktoraty wdrożeniowe, które miały być elementem drugiej ustawy a są dużo bardziej zaawansowane, bo trwają już prace w Sejmie. Nie chcieliśmy czekać, dlatego tę drugą ustawę rozparcelowaliśmy. To, co w niej zostało, to kwestie związane z podniesieniem ulg dla centrów badawczo-rozwojowych. Chodzi o zastanowienie się, jakie preferencje mogliby mieć przedsiębiorcy prowadzący swoją działalność w formie przedsiębiorstwa, które jest dedykowane badaniom i nauce. To kwestie związane z opodatkowaniem spółek komandytowo-akcyjnych, kwestie patentowe. Nie mówimy już o niej jak o dużej ustawie, ale ona będzie dosyć obszerna.
Jedną z najistotniejszych części są ulgi podatkowe. Jak to ma działać?
- Przedsiębiorca, który inwestuje w badania i rozwój, zatrudnia doktoranta, który pracuje w jego centrum. Nawet jak nie ma centrum, to on prowadzi jakieś badania. Ten człowiek pracuje, przygotowuje analizy dotyczące jakiejś substancji. Wszystkie koszty związane z pracą tej osoby mogą być o 1,5 raza odliczone od podstawy opodatkowania. Jak wydał 100 złotych, to będzie mógł sobie odliczyć 150 złotych wedle przepisów z pierwszej ustawy. Nie chcę mówić, ile będzie w drugiej ustawie, bo to jest to, co powoduje, że negocjacje tak długo trwają.
To też pytanie o efekt skali. Na ile to będzie opłacalne dla pracodawcy?
- Przy tych ulgach, które były jeszcze w poprzedniej kadencji, kiedy można było tylko 35% w uzasadnionych przypadkach... Teraz jest 50% i to już zaczyna być istotne. Chodzi o to, żeby zapłacić niższe podatki, żeby zainwestować w działalność gospodarczą. Jak to będzie więcej niż 50% to będzie to bardo korzystne dla przedsiębiorców.
Przy okazji ustawy o innowacyjności dyskutowaliśmy o tak zwanej białej księdze przedsiębiorców. Czego się państwo z tego dowiedzieli?
- Dowiedzieliśmy się, że największą barierą są bariery, które mają charakter trudny do zniesienia, bo nie da ich uchwalić w ustawie. Możliwości zmiany rzeczywistości przy użyciu ustawy są bardzo duże, ale ograniczone. Jest jeszcze dużo do zmiany, ale z perspektywy innowacyjności te regulacje z drugiej ustawy rozwiązują główne problemy. Teraz będziemy mieli problem z tym, na co wskazuje biała księga. To trzy problemy: ludzie, ludzi i ludzie. Potrzebni są przedsiębiorcy, którzy gotowi są zaryzykować, naukowcy, którzy są zainteresowani prowadzeniem takich badań. To muszą być jednak ludzie z pasją. Jak będziemy mieli przedsiębiorców inwestujących w naukę, bo to jest opłacane podatkowo i naukowców, którzy będą badać, bo im się to opłaca, to się to nie uda. My musimy mieć bożych szaleńców. Po trzecie potrzebujemy ludzi, którzy potrafią tym procesem zarządzać. Takich, którzy potrafią łączyć naukowców i przedsiębiorców. To dwa światy. Biała księga o tym mówi. Są braki kompetencyjne, brak profesjonalizmu, braki komunikacyjne, trudności w poszukiwaniu się i z docieraniem do naukowców. To jest z obu stron. Nie możemy ustawą zagwarantować, że jak przedsiębiorca szuka biotechnologów, to naukowcy są tu i tu. Chociaż w ministerstwie w związku z tym prowadzona jest masa procesów, które mają umożliwić taką komunikację między przedsiębiorcami i naukowcami.
Czyli biała księga pokazała, że potrzebna jest zmiana społeczna?
- Potrzebna jest zmiana kultury. Chciałbym, żeby naukowcy i przedsiębiorcy byli bohaterami zbiorowej wyobraźni, żebyśmy wiedzieli, że od ich innowacyjności zależy przyszłość świata. Skoro Musk i Gates mogą poruszać ludzi na całym świecie, to my też możemy mieć takich przedsiębiorców. Kiedyś mieliśmy. Roman Kluska współpracował z największymi tego świata, jak dokonywała się rewolucja internetowa. Państwo zakończyło jego karierę zbyt wcześnie. Mogliśmy mieć wielką firmę zbudowaną na Optimusie.
Wróćmy do doktoratów wdrożeniowych. To dobrze brzmi. Jak to ma wyglądać?
- Wcześniej mówiłem, że potrzebujemy ludzi, którzy są między światem nauki i biznesu. Doktoranci wdrożeniowi mają być właśnie takimi ludźmi. Doktorant wdrożeniowy musi znaleźć dwie osoby: pracodawcę, który go zatrudni i promotora. Promotor będzie na uczelni. Pracodawcy trzeba szukać po stronie biznesu. To nie jest tak, że ja się tylko zatrudniłem. Razem z pracodawcą trzeba ustalić plan pracy badawczej. Co trzeba zbadać, dlaczego i jak to będzie wykorzystane. Efekty doktoratu wdrożeniowego przechodzą na pracodawcę. On uzyskuje prawa do tych patentów i może je wykorzystywać. Jak doktorant znajdzie pracodawcę i promotora, to startuje w konkursie na 500 stypendiów. Jak znajdzie się wśród wybrańców, otrzymuje 2450 złotych stypendium. Pracodawca będzie miał wykwalifikowanego pracownika, który będzie zmotywowany, żeby dla niego pracować. On dostaje wynagrodzenie z dwóch źródeł. Doktorant dostaje po studiach dobrą pracę i ambitny plan. Przedsiębiorca dostaje efekty badań. Uczelnia ma doktoranta, który musi skończyć studia w ciągu 4 lat. Pewnie wielu doktorantów mnie słucha i mówi, że wiedzieli wielu takich doktorantów, którzy nawet nie kończyli studiów. W przypadku tego stypendium jest inny mechanizm. Tutaj stypendium się zwraca. Efekty pracy są oceniane co roku i ewaluowane. Jak nie ma postępów to stypendium się zwraca. Ono jest też tylko na 4 lata. Jak po 4 latach nie osiągnie efektów, to zwraca się całe stypendium. Uczelnia ma szybko wypromowanych doktorów. Do tego jak doktorant prowadzi badania w laboratoriach tej uczeni, to państwo będzie ryczałtem płaciło za wynajem laboratoriów. To sytuacja win-win-win.
O ile można sobie wyobrazić doktoranta biotechnologii, o tyle trudniej z naukami humanistycznymi.
- Często opowiadam historię, że jednym z pierwszych zetknięć z komercjalizacją badań była jedna z akademii sztuk pięknych. Dzisiaj design jest tak zaawansowany i tak istotny w biznesie, że nawet ASP mogą brać udział w procesie komercjalizacyjnym. Co do nauk humanistycznych to nie ma problemu. Wszyscy, którzy znają się na budowaniu przedsiębiorstw, które mają coś innego niż wszyscy inni, zwracają uwagę na jedną kwestię. Budowanie modeli biznesowych dla innowacyjnych przedsiębiorstw jest zadaniem nietypowym i interdyscyplinarnym. Poza inżynierem jest potrzebny ktoś, kto zbuduje wizję. Przykładem są duże amerykańskie firmy, które wokół swoich produktów zbudowali całe filozofie. Tej filozofii nie budowali inżynierowie, ale ludzie jak Steve Jobs. On inaczej podchodził do biznesu. Czy Jobs potrafiłby zbudować mikroprocesor? Nie. On miał wizję, jak ma to działać. Inspirował się grafiką lub innymi elementami. Potrzebni są naukowcy społeczni, filozofowie, statystycy i wszyscy. Dlatego wyobrażam sobie, że mogą być takie doktoraty wdrożeniowe. Już nie mówię o polityce społecznej. Doktoraty wdrożeniowe w dziedzinie opieki społecznej to jest coś, czego potrzebujemy. Potrzebujemy badaczy, którzy zajmują się politykami, ale nie tylko we własnym zaciszu, ale także w sferze publicznej.
Dochodzimy do tego, do czego doszli państwo, analizując białą księgę. Mówimy o społecznej zmianie kulturowej.
- Dokładnie. To jest słuszna uwaga. Ta zmiana polega też polegać na tym, że innowacja nie powinna się kojarzyć jedynie z inżynierami i techniką.