Ponad 20 lat temu, razem z siostrą Natalią, sprawiłaś, że cała Polska nuciła „Sutrę”. Sistars to było zjawisko.
- Ja musiałam trochę bardziej niż nucić grając te wszystkie koncerty, ale nasza droga zaczęła się po prostu od śpiewania (jako dzieci w piżamkach). Nasze dzieciństwo było nieustannym performancem. A repertuar? Cały katalog piosenek Kabaretu Starszych Panów, a Kabaret Starszych Panów stawiał na żywe granie rodem z Ameryki. Wasowski i Przybora chcieli to wszystko tu przynieść. To było to.
A potem była szkoła muzyczna, ćwiczenie na wiolonczelkach. I jak już doszłam do II stopnia na wiolonczeli, to odkryłyśmy z Natalią policealne studium jazzu, słynną Bednarską. Odkryłam, że można śpiewać i grać w różnych miejscach Warszawy, i że mogę zarabiać pieniądze śpiewając standardy jazzowe w knajpach.
Grając na wiolonczeli to już nie takie łatwe. A nie kusi cię, żeby z instrumentem pokazać się publicznie?
- Czasami to robię, na przykład w składzie Rita Pax, na albumie, który nagrałam z Kubą Więckiem i jego trio „Kwiateczki”.
Wiolonczela to piękny instrument, jednak często niedoceniany…
- Wiolonczela ma skalę zbliżoną do ludzkiego głosu, nie gra aż tak wysoko jak skrzypce, ani tak nisko jak kontrabas. To taki ludzki instrument.
Cechą ludzi, którzy muzyką zajmują się przede wszystkim z pasji jest brak barier, brak przywiązań gatunkowych. Wydaje mi się, że ty to masz.
- Dla mnie muzyka jest całością. Lubię porównywać muzykę do wody - mamy oceany, morza, rzeki i jeziora. Czuje, że cały czas pływam rzekami. Przepływam różnymi ujściami i nurzam się w akwenach, rozmaite wieloryby spotykam na swojej drodze. I tak to wygląda, że jednego dnia nagrywam poezje Kochanowskiego z Kubą Więckiem, kolejnego opracowuję piosenki Bajmu z Wują HZG - potem on idzie grać z Błotem albo EABS, a ja śpiewam jazzowe standardy. I to jest dla nas zupełnie normalne, codzienne. I trochę czuję, że muszę się z tego tłumaczyć, a trochę, że jednak nie.
Wróćmy do śpiewania standardów, bo właściwie co robi Paulina Przybysz, wokalistka kojarzona przede wszystkim jako wykonawczyni popowa, soulowa, związana z hip-hopem i R&B, w audycji jazzowej? Pretekstem jest oczywiście twoja nowa płyta zatytułowana „Insides”, Pewnie często słyszysz, że nagrałaś standardy jazzowe. Jednak nie są to wyłącznie standardy w rozumieniu tego tradycyjnego „American Songbook”.
- Tak, tych jest tylko kilka, to prawda.
Wracasz do jazzu. Mówiłaś, że w czasach szkolnych z kolegami z Bednarskiej muzykowałaś, śpiewałaś standardy. Tymczasem przez ponad 20 lat na scenie prawie nikt nie kojarzył cię z tym gatunkiem. Może dopiero w ostatnich latach, dzięki współpracy z Kubą Więckiem.
- Przy współpracy z Kubą Więckiem okazało się, że byłam trzecią kobietą wokalistką w serii Polish Jazz. Totalnie mnie to rozwala. To zatrważające. Miło mi bardzo, ale jest to bardzo smutne.
Przez ponad 20 lat zajmowałaś się wszystkimi możliwymi gatunkami muzyki. Mija szmat czasu i dopiero teraz decydujesz się na nagranie jazzowej płyty. Dlaczego?
- Po drodze było dużo rozpraszających rzeczy, moja droga wiodła przez takie akurat areały. Ale czasami z Natalią miałyśmy pogawędki, że jak już będziemy bliżej emerytury... to sobie może nagramy taki album. To zawsze był plan końcowy.
A teraz zupełnie nie czuję planu końcowego. Mało tego, im bardziej dochodzę do tego miejsca, tym więcej pojawia się pomysłów. I mogę powiedzieć, że to jest takie spontaniczne coś. W momencie, w którym czuję, że staję się dorosła, zaczynam podejmować decyzje bardzo z wnętrza, z tych „Insides” właśnie. Decyzje o tym, co chcę w muzyce chcę robić, czego nie. Trochę zajęło mi uświadomienie sobie, że muzyka nie jest udowadnianiem czegokolwiek. Że to nie jest egzamin. Myślę, że to jest wreszcie wyjście ze szkoły muzycznej.
Muzyka to momenty, w których są ciary i momenty, w których w człowiek może wpaść w stan, kiedy nie wie, która jest godzina. Przestają istnieć rzeczy poza alikwotami, podziałami czasowymi, jakimiś frazami i harmoniami. Bez tego nie ma zabawy.
Poczułam, że muszę zrobić coś super intuicyjnego. Ostatnie lata trochę mnie skołowały, dyskusje z wytwórniami... Bardzo dużo ludzi twierdziło, że wie, co powinnam robić, że to będzie super mainstreamowe i zasięgowe. Tymczasem wyrosłam w czasach, w których nawet Facebooka nie było na świecie (czasach Sistars). Naprawdę inaczej to wtedy wyglądało. I pomimo, że nie jestem stara, to czuję, że przepłynęłam przez kilka epok.
Powiedziałaś, że nareszcie poczułaś, że sama możesz zdecydować o swojej muzyce…
- Zawsze mogłam, tylko wydawało mi się, że trzeba słuchać otoczenia. Objawiało się to tym, że nie słuchałam siebie. Wytwórnie i osoby wokół mnie próbowały przemycać własną wizję, Być może ja też ich trochę rozczarowywałam tym, że muzyka nie była taka, jakby chcieli. Ty mówisz o popie, oni go tam nie widzieli i to było zawsze za mało popowe na mainstream i za mało alternatywne na Off Festival.
Myślę, że ten album jest spełnieniem zachcianek, pomysłów typu „a co by było gdyby?”. Bez żadnych ograniczeń, bez pytania kogokolwiek, czy to jest spoko. Coś wspaniałego, tak chcę żyć. Tylko musiałam przestawić w głowie, że kiedyś jednak byłam tam, gdzie śpiewało się w Sopocie i Opolu, prawda? Potem przyszły lata, w których dużo grałyśmy na festiwalach typu Open’er. Nagrywałam płyty z Ritą Pax, które były naprawdę alternatywne, ale znów ściana, bo Artur Rojek w to nie wierzył i mówił, że to nie jest granie na Offa, Jednak byłam Pauliną z Sistars, czyli to by nie przeszło.