Dorota Segda: Dobry wieczór. Właściwie to nie wierzę, że mam o tym mówić. Chyba pierwszy taki wywiad na ten temat w moim życiu.
No właśnie. Czy widziała pani te momenty, kiedy Stanisław Radwan komponował, siadał do komponowania?
No to nie było takie oczywiste, bo Stanisław Radwan nie był człowiekiem, który wyróżniałby się konwencjonalnymi zachowaniami. Więc często było to tak, że robił to w ostatniej chwili. Ale nie wynikało to z tego, że mu się nie chciało, czy że miał coś innego do zrobienia. Myślę, że czasami przerastała go jakby jego erudycja muzyczna i wszystko wydawało mu się nie takie. Więc takie legendy, które o nim krążą i słusznie, że krążą, są prawdziwe, zwłaszcza legendy z teatru, że tę muzykę cudowną i taką, którą potem wszyscy kochali, ale trzeba było z niego wyciskać w ostatniej chwili. I wtedy naprawdę nie spał. Myślę, że normalny człowiek czegoś takiego nie wytrzymuje, żeby nie spać na przykład trzy doby w ogóle, a potem jeszcze tę muzykę nagrywać. Wszyscy padali po prostu ze zmęczenia. Szli spać na chwilę, inni pracowali, a on był wtedy cały czas w jakimś transie. Także ta transowość z całą pewnością chyba pasuje do jego tworzenia. Natomiast miewał też rzeczy, które lubił. To były często takie drobniejsze, jakieś piosenki na przykład, albo jak wpadł na pomysł, żeby napisać „Operę mleczaną”, bo tak to później nazwał - czyli operę, tutaj duży uśmiech, do dymków Andrzeja Mleczki. Nie wiedziałam wtedy, co on tam robi, a miał taki pokoik na górze, na strychu. I ja się dowiedziałam dopiero po jakimś czasie, że on tego napisał tak strasznie dużo. Właśnie niedawno zeszło to przedstawienie z afisza, ale było grane przez chyba 20 lat.
Zresztą cieszyło się dużą popularnością w Krakowie…
I kilkaset razy zagrali to koledzy. No to był taki z kolei trans wynikający z radości, funu, bo on uwielbiał komponować, żeby komuś sprawić przyjemność, albo żeby zrobić jakiś żart. Tak. Często za mało jakby poważnie traktował chyba siebie jako kompozytora.
A czy sam ten proces twórczy był dla niego męczący?
No on był człowiekiem nam w teatrze potrzebnym do życia jak powietrze. Nie tylko jako kompozytor, ale jako duch przedstawienia. Jako ktoś, kto współpracuje z nami aktorami, z reżyserami. I wiadomo było, że jego opinia zawsze jest dla nas najważniejsza. I jego podpowiedzi, kiedy się zjawił. Często się właśnie nie zjawiał jakiś czas, a potem jak się zjawił, no to po prostu wybaczało mu się to natychmiast wszystko, że go nie było tam przez parę tygodni. Ta jego chwilowa nawet obecność była cenniejsza, niż gdyby ktoś siedział inny przez trzy miesiące na każdej próbie. Czy było męczące? No na pewno. To powstawało w jakimś takim znoju. Wie pan, bardzo mi jest trudno na ten temat rozmawiać, bo ja nie czytam nut i czasami zaśpiewam jakąś piosenkę, czasami oczywiście czegoś posłucham, ale na przykład mam teraz ogromny problem - jestem w trakcie prac archiwizacyjnych. Mam do tej pory jedno biurko pełne różnych partytur, na niektórych jest tytuł, więc się domyślam, co tam jest. Było już u mnie kilku przyjaciół, więc zaczynamy to porządkować. Trochę liczę na to, że Instytut Teatralny przejmie to, bo mają odpowiednie narzędzia i zespół ludzi, którzy mogliby się tym zająć. Moim marzeniem jest w finale taka strona internetowa, z której można by pobierać muzykę i partytury.