Według najnowszego raportu Głównego Urzędu Statystycznego Polska zmierza w stronę nieuchronnej katastrofy demograficznej. Liczba urodzeń w 2024 roku wyniosła jedynie 252 tys., co stanowi najniższy wynik od zakończenia II wojny światowej. W tym samym czasie liczba zgonów wyniosła 409 tys., przewyższając liczbę urodzeń o 157 tys. To oznacza, że Polska w skali roku traci dziesiątki tysięcy obywateli, a tempo tego procesu przyspiesza.
Jeśli ten trend się utrzyma, do 2060 roku nasz kraj może zmniejszyć się o ponad 7 milionów ludzi. Starzejące się społeczeństwo i masowa emigracja młodych sprawiają, że przyszłość Polski stoi pod znakiem zapytania. Województwa takie jak świętokrzyskie i podkarpackie już teraz doświadczają wyludniania na niespotykaną dotąd skalę. W mniejszych miejscowościach Małopolski liczba urodzeń jest dramatycznie niska, a liczba zgonów niezmiennie wysoka.
Eksperci nie mają złudzeń – za kilka dekad Polska może stać się krajem emerytów. Liczba osób powyżej 80. roku życia wzrosła w ostatnich latach do rekordowego poziomu, a młodych Polaków, którzy mogliby utrzymać system emerytalny i gospodarkę, po prostu nie ma. Proces ten przyspiesza także z powodu niskiej dzietności i emigracji zarobkowej, która od lat drenuje polski rynek pracy z najbardziej przedsiębiorczych i wykwalifikowanych ludzi.
Czy jedynym ratunkiem jest imigracja?
Wzrost liczby cudzoziemców w Polsce jest już zauważalny, ale czy to wystarczy, by zatrzymać kryzys? Nie wiadomo też, czy migranci będą chcieli zakładać rodziny i wiązać swoją przyszłość z krajem, który wciąż boryka się z problemami gospodarczymi i społecznymi. Jeśli nie nastąpi natychmiastowa i skuteczna reakcja, Polska może zmierzać w stronę nieodwracalnego demograficznego załamania. Konsekwencje będą dotyczyć każdej sfery życia – od braku rąk do pracy, przez upadek systemu emerytalnego, aż po wyludnione miasta i miasteczka.
Paweł Sołtysik: Mamy najnowsze dane z Głównego Urzędu Statystycznego. W tym raporcie możemy przeczytać, że liczba urodzeń w ubiegłym roku była najniższa od zakończenia II wojny światowej.
Paweł Ostachowski: Z pewnością jest to zaskoczenie, ale jeśli spojrzymy na rok 2023, to on też nam pokazywał, że liczba urodzin jest najniższa w ostatnim dziesięciu- czy dwudziestoleciu XXI wieku.
Nasz problem demograficzny, jak widzimy po danych GUS-owskich, po pierwsze ma charakter trwały, po drugie ma charakter nasilający się i nic nie wskazuje, abyśmy w perspektywie najbliższej dekady mogli mieć do czynienia z odwróceniem tego trendu. Przede wszystkim dlatego, że nawet jeśli młode pary czy osoby, które planują posiadanie dzieci, zdecydują się na powiększanie rodzin w najbliższym czasie, to przy tak szybkim tempie wzrostu liczby zgonów tego społeczeństwa pochodzącego z wyżu demograficznego, czy to powojennego, czy także lat 70., wzajemne zbilansowanie się tych dwóch relacji będzie potrzebowało co najmniej kilku czy też kilkunastu lat, aby te dane demograficzne troszkę nam ten trend odwracały.
Pojawia się też druga kwestia. W związku ze spadkiem liczby ludności, którą GUS jasno nam tutaj obrazuje, trend jest bardzo niejednorodny. Są regiony, które bardzo mocno trapi to zjawisko. Jednym z takich regionów, który dość mocno w przyszłości będzie cierpiał na spadku liczby ludności, jest chociażby województwo świętokrzyskie. Prognozy wskazują, że te spadki liczby ludności będą najmocniej odczuwalne i z pewnością na poziomie małych lokalnych samorządów sytuacja będzie się jeszcze bardziej dramatycznie kształtować.
Także w Małopolsce nie mamy powodów do radości. Problemów w mniejszych gminach podkrakowskich jest wiele. Dane demograficzne, które bardzo często są publikowane w ramach informacji lokalnych, wskazują, że tempo urodzin jest bardzo niskie i pogłębia się przepaść pomiędzy dramatycznie wysoką liczbą zgonów, choć nie tak dużą jak za czasu COVID-u, a liczbą urodzeń. Małe społeczności zaczynają nam się w Małopolsce wyludniać.
Według danych GUS-owskich w 2060 roku będzie nas blisko 7 milionów mniej. To istotna różnica. Wydawało by się, że jest to też taki trend trudny do zahamowania. Jeżeli dzisiaj nie urodzi się kobieta, która za 25 lat może zostać matką, to dalej tych urodzin będzie mniej, jeżeli ten trend jest tak wyraźnie zauważalny. Wiemy już teraz, że jest.
Pytanie, jak sprawić, aby obecne kobiety, które decydują się być matkami, chciały ponownie decyzję podjąć o byciu matką. Pamiętamy, że ten model rodziny 2 plus 1 jest w wypadku na przykład 20-, 30-letnich kobiet jak najbardziej możliwy do rozszerzenia w dość krótkiej perspektywie.
Natomiast jeśli faktycznie spoglądamy na rok 2060, to pamiętajmy, że to jest nadal jeszcze jednak 40 lat. Jeśli te działania podejmiemy i będą w miarę skuteczne, to będą w perspektywie lat kilkunastu już odczuwalne, ale to nie oznacza od razu, że liczba ludności nam się nie będzie kurczyć. Wyż, który z lat czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych odchodzi, będzie obecny w danych statystycznych jako te osoby, które tę nadmiarową liczbę zgonów w stosunku do liczby ludności urodzeń generują.
A może imigracja, przed którą się bronimy, jest rozwiązaniem tego problemu? Po prostu potrzebujemy nowych obywateli.
Ona faktycznie już w tych danych pewnie powolutku będzie odczuwalna. Pytanie tylko, czy na poziomie statystyki publicznej jesteśmy w stanie zobaczyć, jak to społeczeństwo napływowe traktuje dzietność. Czy faktycznie ta dzietność jest wyższa, czy też te społeczeństwa migranckie też się borykają z tym samym modelem, w którym my funkcjonujemy?