Zapis rozmowy Jacka Bańki z dr Łukaszem Stachem, politologiem z Uniwersytetu Pedagogicznego.
Codziennie docierają do nas informacje o uchodźcach przypływających na południe Włoch. Można sobie dzisiaj wyobrazić solidarność Europy i wspólne przyjmowanie uchodźców?
- Teoretycznie tak, ale praktyka pokazuje, że w tak kontrowersyjnych kwestiach Europa jest podzielona. Linia podziału jest jasna. Kraje południa, jak Włochy czy Francja, różnią się do Polski. Dla nas pojęcie migracji kulturowej jest właściwe obce. U nas tego nie ma. Z tego tytułu trudno będzie o solidarność krajów Europy.
Z drugiej strony kraje południa Europy unikają podejmowania problemu Ukrainy. Linia podziału jest jasna?
- Tak. Główną rolę odgrywa geografia. Ukraina jest ważna dla nas, bo jest blisko. Syria jest dalej od nas, ale to jest problem dla Włoch czy Hiszpanii.
Dzisiaj mowa jest o tym, czy solidarność nie powinna być rozłożona po równo. Pan sobie wyobraża uchodźców z Libii w Polsce?
- Wyobrażam sobie, że może coś takiego istnieć. Pytanie kto zapewni im miejsca pracy, wdrożenie do życia i dach nad głową? To wymaga działania UE, powołania funduszu przystosowania imigrantów do życia. Kraje członkowskie różnią się od siebie. Unifikacja będzie trudna. W Polsce mamy kłopot z bezrobociem i mieszkaniami, więc wywołałoby to protesty.
Uchodźcy z północnej Afryki to nasz problem?
- To nie nasz problem.
Czyli to problem południa Europy?
- Ukraina nie jest problemem Portugalii. Nie widzę powodu, żeby polski rząd dokładał się do uchodźców, którzy nie są naszym problemem.
Bylibyśmy na to przygotowani, żeby zaakceptować takich uchodźców? W Małopolsce mamy problemy na linii Polacy – Romowie.
- Jak najbardziej. Pytanie, jaki byłby stosunek Polaków do uchodźców? To trudne do przewidzenia. W Polsce jest kłopot z bezrobociem. Kierowanie środków publicznych do uchodźców wywołałoby negatywne reakcje, ale taka sytuacja będzie miała miejsce w każdym kraju.
Czyli byśmy słyszeli, że dają pieniądze na uchodźców a Polacy nie mają pracy. To byłaby ta narracja?
- Pewnie tak. Mogłoby to napędzić skrajne ugrupowania.
Mówimy o nastrojach antyimigranckich w całej Europie. Nas to bardzo nie dotyczy, ale jest to kwestia wrażliwa.
- Te nastroje w Europie rosną w siłę. W Wielkiej Brytanii czy Francji zyskują na popularności ugrupowania posługujące się antyimigrancką retoryką. Widać tutaj tragedię ludzi. Ci uchodźcy są poszkodowani. Oni porzucają wszystko i starają się dostać do Europy. To zaczyna rodzić problemy wśród społeczeństw, do których docierają uchodźcy. Europa też ma swoje problemy ekonomiczne, jest zastój, nakłada się na to terroryzm. To generuje niechęć do otwierania granic. Trzeba przemyśleć politykę Europy i USA w stosunku do Bliskiego Wschodu. Problem libijski wywołaliśmy sobie sami.
Jak jest na pana uczelni? Ilu jest obcokrajowców?
- Nie mogę służyć dokładnymi danymi. Ja wiem, że obcokrajowcy to odsetek w instytucie politologii. To kilka procent. Dominuje Ukraina i Białoruś.
Są lepsi i gorsi obcokrajowcy? Można wyczuć takie podziały?
- Czasami są informacje z ośrodków na wschodzie, że polscy studenci uważają, że Ukraińcy są faworyzowani, mają lżejsze kryteria na zaliczenie. Z własnych obserwacji nie widzę tego. Nie odnotowałem napięć.
Skoro są takie głosy to napięć nie można wykluczyć?
- Tak, ale wtedy byśmy musieli mówić o zalewie uczelni przez obcokrajowców.
Niedawno Rzeczpospolita donosiła, że polskie uczelnie nie potrafią ściągać zagranicznych studentów. Ci z Ukrainy czy Białorusi są, ale w drugą stronę to nie działa.
- Zauważam rosnący odsetek studentów docierających do nas z programu Erasmus. Są ludzie z Francji czy Niemiec. To ogólnie wynika z kilku problemów. Jest trudność w absorpcji studentów z zagranicy. Oni mają dobrą ofertę edukacyjną u siebie. Jest problem języka polskiego, na naszych uczelniach oferta wykładów w językach obcych jest ograniczona. Polska nie jest popularnym kierunkiem. Nie mamy też uczelni w czołówce rankingów. Mamy dobre ośrodki akademickie. Tu jest też kłopot niedofinansowania uczelni. To jednak temat na zupełnie inną rozmowę.