- A
- A
- A
Ks. prof. Michał Heller: "Na kazaniu musisz mieć coś do powiedzenia"
"Kazanie, żeby było przygotowane, musi być przemyślane. To nie jest tak, że otwiera się książkę, przeczyta ją i z tego można zrobić wykład. Tutaj jest inaczej, tu trzeba mieć coś do powiedzenia. Trzeba pomyśleć, przetrawić." - mówił ks. prof. Michał Heller na spotkaniu z dziennikarzami, w niedzielę 12 października, podczas promocji książki "10:30 u Maksymiliana". Wśród dziennikarzy był też reporter Radia Kraków, Bartek Maziarz.Zapis rozmowy z ks. prof. Michałem Hellerem.
Bartek Maziarz: Wystąpienie przed wiernymi to wyzwanie? To zupełnie inne doświadczenie niż wykład na uczelni czy rozmowa z naukowcami.
Ks. prof. Michał Heller: O wiele inaczej. Na wykładzie przekazuje się fragment wiedzy konkretnemu słuchaczowi i później tę wiedzę się egzekwuje. Na kazaniu się tego nie robi, a przynajmniej ja nie będę tego robił. Z jednej strony nie można sobie pozwolić na styl wykładania. Musi być zrozumiałe. Ale z drugiej strony nie można mówić zbyt prosto. Ktoś powiedział, że w dobrym kazaniu powinny być trzy części przeplatające się nawzajem. Jedna część powinna być zrozumiała dla wszystkich. Druga często jest po to, żeby powiedzieć, to co chce się przekazać. Coś, co może, przynajmniej w takim ujęciu, nie jest powszechnie wiadome. A niektórzy powiadają, że powinna być jeszcze trzecia część – mam co do tego wątpliwości – mówiąca o czymś, czego słuchacze nie zrozumieją. Bo wtedy powiedzą: "Ksiądz miał coś do powiedzenia".
Ciężko jest przestawić się z takiego języka naukowego na ogólny. Dużo kosztuje takie przygotowanie?
I tak, i nie. Kazanie, żeby było przygotowane, musi być przemyślane. To nie jest tak, że otwiera się książkę, przeczyta ją i z tego można zrobić wykład. Tutaj jest inaczej, tu trzeba mieć coś do powiedzenia. Trzeba pomyśleć, przetrawić. Przyznam się, co też napisałem we wstępie do tej książki, że kazanie staram się przygotować nawet tydzień wcześniej przed jego wygłoszeniem. Najpierw sformułować z grubsza temat, potem z tym tematem pochodzić. Pójść na spacer. Dopiero, gdy to "jakoś zaskoczy", można się wziąć za spisywanie myśli. Z jednej strony jest to łatwe. Jak się coś przemyśli, to spisanie tego nie jest takie trudne. Z drugiej strony, nie zawsze jest czas.
Kiedyś ksiądz powiedział, przy okazji wykładu dla młodzieży, że nie lubi tego typu wystąpień. Ale kazania o 10.30 u Maksymiliana musi ksiądz lubić.
Przede wszystkim lubię być w domu. A jak mówię kazanie, to znaczy, że jestem w domu. Żarty na bok – rzeczywiście lubię te kazania. Czasem te kazania spisywałem dopiero po wygłoszeniu. Gdy wracałem do domu, sięgałem po brudnopis i spisywałem na świeżo na komputerze. Nie zawsze jest czas na to. Ale wtedy te kazania są gotowe do włożenia do książki. W czasie mówienia i przygotowania do tego, przychodzą różne myśli. Tak samo jak w czasie wykładu. Profesor, który nigdy nie wykładał jest jakoś uboższy niż ten, który belfrował przez parę lat. Dochodzą mnie sygnały, że te kazania są ważne dla ludzi. Gdyby takie sygnały do mnie nie dochodziły, to nie wiem, czy miałbym motywację, żeby tę książkę wydać.
W większości kazań są odniesienia do czytań z danego dnia.
Piszę o tym we wstępie książki. Nazwa "homilia" wypiera nazwę "kazanie". Homilia oryginalnie to kazanie poświęcone czytaniu liturgicznemu ze Starego Testamentu lub z ewangelii na dany dzień. Księża chyba często mówią homilię. Z tym, że jednego staram się przestrzegać: żeby nie opowiadać własnymi słowami tego, co zostało przeczytane. Staram się zaczerpnąć jakąś myśl, pogłębić opis. Biblia w kazaniu jest ważna, jest autorytetem i ją się głosi. Tylko trzeba to robić umiejętnie. Powtarzanie własnymi słowami tego, co się przeczytało jest nieporozumieniem.
Ma ksiądz jeszcze czas, żeby polatać na symulatorach lotniczych?
Jak nie mam czasu, to więcej latam. Dlatego, że wtedy jestem bardziej zmęczony. I trzeba się odprężyć.
Być bliżej nieba? To o to chodzi?
To chyba jest bardziej prozaiczne. Samoloty zawsze mnie fascynowały, lubię latać i podróżować. To doskonałe zajęcie dla umysłu, wypoczynkowe. Nawet przy lekturze umysł pracuje. A tutaj muszę być całkowicie skoncentrowany na wskaźnikach, nawigacji i... umysł odpoczywa. To dość głupia robota, ale z drugiej strony – inteligentna.
Lubi ksiądz podróżować. Pobyty w Tarnowie czy Krakowie są jakoś czasowo uregulowane czy płynne?
Msze nie są regulowane, często je opuszczam. Bardzo sobie cenię tolerancję proboszcza, który nie gniewa się, gdy bez większego uprzedzenia mnie nie ma. Dawniej miałem bardziej systematyczne życie: pół tygodnia w Krakowie, a pół w Tarnowie. Teraz staram się więcej przebywać w Tarnowie, sił też jest mniej. Teoretycznie jestem na emeryturze, więc powinienem siedzieć w domu. Ale jednak tych podróży ciągle jest sporo.
Jeszcze pytanie o książkę księdza siostry, Marii Mierzyńskiej. Jej wspomnienia wojenne, które ukazały się również w postaci książkowej powstały z księdza inspiracji?
Rozmawialiśmy o tym. Nie musiałem bardzo jej inspirować. Póki pracowała, nie miała na to czasu. A jak była na emeryturze, to wygrzebała swoje notatki i zaczęła to spisywać. Ja przyczyniłem się trochę do wydania tego.
Dlaczego ta książka jest cenna?
Bo to dokument historyczny. To prawdziwa książka o tym, co się zdarzyło, nie tylko naszej rodzinie. W podobnych okolicznościach wywieziono ponad milion ludzi. Historycy, pisząc o tamtych czasach, zapominają o jednym: że życie [na Syberii, po zsyłce – red.] było normalne. Nie da się żyć na co dzień tragedią. Trzeba się cieszyć, z tego, co dzień przyniesie. Że udało się zdobyć dodatkowe 200 g chleba, że jest mniejszy mróz. Spotkania z ludźmi, także z Rosjanami były ciekawe. Można było od nich doznać wiele dobrego. Mój ojciec zawsze był czuły na piękno krajobrazu. Syberia jest pięknym krajem – zarówno w ciągu gorącego, krótkiego lata, jak i srogiej zimy. Przeciętna temperatura to -40 stopni... Byłem jeszcze bardzo małym chłopcem, miałem 4 lata jak zesłano moją rodzinę. Bardziej pamiętam obrazy niż historię. Wiele rzeczy rekonstruuję z opowiadań rodziców i starszych sióstr. Końcowe lata już pamiętam. Chodziłem do szkoły. Miałem kolegów Rosjan, z którymi tak samo się lubiłem, tak samo biłem... Jeden obraz mi utkwił. Gdy wieźli nas na Syberię pociągiem towarowym, mijaliśmy Bajkał. Z jednej strony wielkie skaliste góry, z drugiej strony jezioro wielkie jak morze, bo drugiego brzegu nie widać. I co chwilę tunel. Mnie się to ogromnie podobało. Dziwiłem się, dlaczego ludzie płaczą. A przekroczenie Bajkału oznaczało po prostu Sybir. Końcową stację.
A kiedy można księdza spotkać w Tarnowie u Maksymiliana?
Średnio tylko raz w miesiącu mnie nie ma.
Komentarze (0)
Najnowsze
-
08:05
Będą remonty budynków na terenie szpitala w Kobierzynie. Dziś miejsce raczej starszy
-
20:11
Co zostawią po sobie populiści? Wielkie budowy, absurdalne projekty i Państwo Środka
-
20:10
Niedosyt przy Reymonta. Wisła dzieli się punktami ze Stalą Rzeszów
-
19:19
Bardzo trudne warunki na małopolskich drogach! Pada śnieg, jest ślisko
-
18:35
Czy jesteśmy niebinarni jak motyle?
-
21:05
Jak rozmawiać z nastolatkami o narkotykach?
-
14:05
W pomaganiu ważna jest ciągłość
-
14:05
Łucja Malec - Kornajew pokazuje swój Kraków
-
14:05
Seniorzy ją rozczulają
-
14:05
Stara się leczyć traumę transgeneracyjną
-
14:05
Wystawia sztuki na osiedlach, na klatkach schodowych, w oknach, by być bliżej ludzi