Krzysztof Gierat – działacz kulturalny, z wykształcenia filmoznawca. Współtwórca Festiwalu Kultury Żydowskiej, ale dziś – od 14 lat – przede wszystkim dyrektor Krakowskiego Festiwalu Filmowego oraz szef Krakowskiej Fundacji Filmowej. Inicjator Festiwalu Filmu Niemego. Członek Polskiej Akademii Filmowej oraz Europejskiej Akademii Filmowej. Chory na kino rodzinnie wraz z żoną i córką. Obie panie prowadzą krakowskie artystyczne Kino pod Baranami – miejsce, w którym nie wpuszcza się na widownię widzów z popcornem.

Jak pan pamięta 4 czerwca 1989 r.? Gdzie pan wtedy był? Na kogo pan głosował?

- Na pewno głosowałem na tych, na których trzeba było głosować. Natomiast, gdzie ja wtedy byłem? Pewnie byłem w kinie Mikro. Ale podejrzewam też, że mogłem już bardzo mocno przygotowywać się do otwarcia, po wieloletnim remoncie, kina Apollo z udziałem Roberta de Niro. Bo tak jak Okrągły Stół był dla nas przełomem systemowo-politycznym, o tyle w naszym poletku filmowym wizyta de Niro we wrześniu, czyli zaraz po wakacjach, była nieprawdopodobnym wydarzeniem. Przecinał wstęgę, a moja maleńka córeczka, która teraz prowadzi Kino pod Baranami, w stroju krakowskim go witała. Wznosiliśmy toasty za nową rzeczywistość. Było to rzeczywiście wydarzenie niezwykłe, dlatego że Robert de Niro opóźnił swój przylot do Krakowa. Czekałem na niego na lotnisku. I nagle widzę, idzie Tadeusz Kantor. Mówię: „Panie profesorze, mistrzu drogi, niech pan tu chwilę poczeka z nami”. Nie wiedziałem, co czynię. Przecież on był człowiekiem dość nerwowym, ale jakoś wytrzymał. Mówię: „Gdyby mógł pan w imieniu krakowian powitać wielką gwiazdę, Roberta de Niro”. „Chętnie, ale kto to jest?” – mówi Tadeusz Kantor. Potem okazało się, że de Niro znał jego twórczość i umówili się na spotkanie w Nowym Jorku. To było niesamowite. Natomiast sam de Niro niejako zszedł z ekranu, ponieważ opóźniała się jego wizyta. Zaczęliśmy projekcję „Łowcy jeleni” i w pewnym momencie przerwaliśmy ją, a de Niro pojawił się na scenie. Tak pamiętam ten rok. Niedokładnie 4 czerwca. Ale było to wydarzenie rzeczywiście niezwykłe, otwierające coś absolutnie nowego. Zachłyśnięcie się nową rzeczywistością. Bo tę starą mieliśmy dosyć ograniczoną do maleńkiego kina Mikro, gdzie mieliśmy wyspę wolności.

Jakich zmian spodziewał się pan po wyborach?

- Przenosiłem wszystko głównie na obszar, z którym byłem i jestem związany przez całe moje lata. Oczekiwałem otwarcia na świat, pełnej swobodny w dostępie do wszystkich dóbr kultury przede wszystkim, bo byliśmy zamknięci. Moje kontakty zagraniczne ograniczały się do Niemiec. Miałem świetne kontakty z ambasadą, ale nie wychylałem się dalej. Mimo, że w maleńkim kinie staraliśmy się pokazywać rzeczy niedostępne, poprzez kontakty z ambasadami, instytutami zagranicznymi, liczyłem, że otwarcie na kulturę światową będzie większe i tak się stało. Liczyłem, że nasz kraj się ukolorowi, ubarwi, że nie będzie szary. Otworzyliśmy się na świat i na pewno wiele zmieniło się w obszarze filmowym. Same rewolucje: multipleksowa, cyfrowa, internet. Bywało groźnie, bo wszystkie kina przedwojenne popadały. Nie ma żadnego i to jest dla mnie wielki ból. Najbardziej, że nie ma „Wandy”.

Nie robi pan tam zakupów, mam nadzieję.

- Nie, obchodzę to miejsce z daleka. Dla mojej żony i córki, która tam się wychowała, to był wielki dramat. Śniła się jej po nocy wypatroszona sala kina, przygotowywana pod supermarket. Popełniłem błąd w myśleniu. Pewnie nie tylko ja. Wydawało mi się, że kino to produkt, nawet, jeśli jest to kino artystyczne, niszowe. Wydawało mi się, że powinno same się sprzedać bez wsparcia państwowego. Otworzyłem centrum filmowe Graffiti w „Wandzie”, gdzie było śmiesznie. Prowadziliśmy filmowy dom kultury, wyręczając państwo. Jakoś działaliśmy i dawało się z tego żyć. Potem przyszły multipleksy. Okazało się, że obszar kinowy jest niewielki, nie jesteśmy w stanie sami się utrzymać. Z radością przyjąłem fakt, że w 2005 r. powstał Instytut Filmowy i że państwo od czasu do czasu poczuwa się także za kino. Cierpię jako organizator Krakowskiego Festiwalu Filmowego, bo corocznie zaczynam od nowa – pielgrzymki po urzędach. W naszym kraju wszystko szybko resetuje się z pamięci. Nie docenia się tego, co się zrobiło. Nie mówię, że ktoś, kto zrobił coś fajnego w życiu, powinien mieć świetną emeryturę i do końca życia czerpać z tego korzyści, ale jednak to powinno się mieć w pamięci.

Widzę, że działania, nawet, jeżeli nie były doceniane przez zarządców miasta czy państwa, działy się same, ponieważ zostały wywołane oddolną inicjatywą obywatelską, np. Kazimierz. To, że tak się zmienił, unowocześnił w sensie pozytywnym, że stał się naszą dzielnicą łacińska, to co tu dużo mówić. Przyczynił się też do tego Festiwal Kultury Żydowskiej, który rozpoczęliśmy w 1988 r.

Największy osobisty sukces III RP...

- Kiedyś powiedziałbym, że Festiwal Kultury Żydowskiej, a teraz powiedziałbym, że Krakowski Festiwal Filmowy, który robię od 14 lat i który nie jest moim dzieckiem. Wiele się zmieniło dzięki fantastycznemu zespołowi, który tu urzęduje – same dziewczyny, żeby być precyzyjnym. Począwszy od nazwy, od wydłużenia festiwalu, od nastawienia na gości z zagranicy. Możemy być z tego dumni i mamy tego dowody podczas wizyt zagranicznych, jako promujący polskie kino dokumentalne i krótkometrażowe czy jako jurorzy. O wiele bardziej jesteśmy doceniani w świecie, niż na miejscu.

Trudno jest być prorokiem we własnym mieście.

- Właśnie.

Jak zmienił się pana status materialny?

- Na pewno jest lepiej. Kiedy przypominam sobie moje wędrówki po poddaszach osiedli krakowskich, Prokocimia, Bieżanowa, pierwsze moje trzy maluchy, to jest znacznie lepiej. Ponieważ wybrałem z rodziną działalność misyjną, to nie opływamy w luksusy. Natomiast z wielkim zaangażowaniem i wysiłkiem spalamy się w pracy prowadząc Kino pod Baranami. Wysiłek daje nam satysfakcję. To nasze życie. Tak jak kiedyś „Wanda” była naszym domem otwartym, tak teraz mój festiwal czy Kino pod Baranami dla żony i córki to miejsca, w których otwieramy się na naszych gości, przyjaciół. To największa satysfakcja, że przez całe lata życia mogłem obcować z tak fantastycznymi ludźmi, jak Skrzynecki, Turowicz, Szymborska, Mrożek czy Miłosz.

Kogo wymieniłby pan jako symbol 25-lecia?

- Myślę, że Balcerowicza, który ciągle musiał odchodzić, bo go do tego wzywano. Odczuwałem na własnej skórze to, co on wyprawiał, ale gdyby tego nie zrobił, byłoby inaczej. W jakiś sposób początek został zrobiony, ale nie ma konsekwencji. Jesteśmy na etapie rozwoju, na którym moglibyśmy np. pozwolić sobie na odpisy podatkowe dla tych, którzy chcą wspierać kulturę, bo sponsoring, który funkcjonuje w Polsce, jest kaleki. To widzimisię szefa bogatej firmy. On nie ma z tego żadnej korzyści. Ale to przed nami.

bk

Patronat Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego

 

 


Partner Główny: