Poeta, który nie pisze wierszy” - tak powiedział o Panu rektor Franciszek Ziejka, przyjaciel zresztą z czasów studiów. Bo Kraków to jest pan Konrad Pollesch. Natura to jest pan Konrad Pollesch. Portrety to jest pan Konrad Pollesch. Akty to jest pan Konrad Pollesch. Drzewa to jest pan Konrad Pollesch. Wszystko, cały świat.

Serce do walki zostało. Mnie się chce cały czas coś robić. I nawet czasami przychodzi mi na myśl, żeby pisać wiersze. Kiedyś niefrasobliwie powiedziałem, że jestem poetą, a nie muszę pisać wierszy. Ale ja jednak wiersze zawsze pisałem zwłaszcza, kiedy miałem zranione serce.

Pan portretował, nie chcę tutaj przesadzić, ale setki, tysiące ludzi.

Prawie dwa tysiące portretów mam w moim archiwum.

Z tego Pan też słynie i nie ukrywa Pan tego, że próbuje wydobyć właśnie dusze, charakter, indywidualność tej osoby. Ale też myślę, że Pan się odsłania w tych portretach. To, co między Panem, a modelem gra.

Bardzo słuszna uwaga. Robiąc portrety, zawsze pokazywałem, jak ja widzę tę osobę. To dlatego, że w czasie robienia portretu mogłem z tą osobą porozmawiać. I rozmowa z księdzem profesorem Tischnerem, czy z profesorem Pendereckim, czy z Wisławą Szymborską była fascunująca.

Dwa tysiące portretów. Z najwyższej półki osoby. Przeważnie profesorowie, muzycy, kompozytorzy, malarze, rzeźbiarze.

Kontakt z taką osobą był ważniejszy niż to, że fotografowałem. Kiedyś Kantor zaprosił mnie na kawę do Noworola. Siedzimy. Miałem aparat, ale nie przyszło mi na myśl, żeby mu zrobić zdjęcie, bo nie chciałem zakłócić tej cudownej atmosfery dialogu, który właściwie był monologiem. Bo to Kantor mówił, nie ja. Ja z przyjemnością słuchałem, mimo że jestem gadułą. I w pewnym momencie Kantor się zatrzymał i spojrzał daleko w kierunku Sukiennic. Nacisnąłem spust aparatu. Nie wiedziałem, co będzie dalej. Bo Kantor w pewnym momencie mógł wstać od stołu i odejść, bo miał taki trudny charakter. A on tak cudownie, ciepło spojrzał na mnie.

I potem Jacek Cygan mówi mi: „Słuchaj, przyjadę do Krakowa. Pójdziemy do Noworola. Ja się popatrzę w kierunku Sukiennic, a potem spojrzę na ciebie i zrobisz mi takie zdjęcie”.

Aparat jest narzędziem. I bywało tak, że przyjeżdżałem na jakiś plener, ludzie wyciągali aparaty, obiektywy, flesze, cuda, wianki. A ja przywoziłem zdjęcia. Bo nie jest ważne, czym się zrobiło zdjęcie, tylko ważny jest efekt tego. Ktoś zakupi najnowszy typ komputera, może siedzieć godzinami, nic nie zrobi, a Grzesiek Turnau na przystanku siadł, napisał cudowny wiersz.

Trzeba być artystą. Kantor powiedział o Panu, że ma Pan duszę artysty. Pamięta Pan ten moment?

Kantor mnie parę razy miło skomplementował. Kantor był genialny, czasami był genialnym kabotynem, ale to wynikało z jego absolutnej świadomości, że on jest wielki.

O te trudne osobowości chciałam Pana zapytać, bo Pan lubi takie osobowości niebanalne. Profesor Karol Estreicher, wielki ale niełatwy.

Karol Estreicher to była osobna zupełnie historia, bo ja byłem jego sąsiadem. Pracowałem w Instytucie Archologii w Collegium Minus, a Karol Estreicher pracował i stworzył Collegium Maius. I on do mnie dzwonił, na przykład coś potrzebował: „Pollesch, trzeba mi zrobić zdjęcie”. On dzielił ludzi na dwie kategorie. Takich, których lubił i takich, których nie lubił.

Cały problem moich zdjęć portretowych na Uniwersytecie polegał na tym, że mnie nigdy nikt o to nie poprosił. Zawsze było to robione z mojej własnej inicjatywy. Nie jako pracownik Instytutu Archeologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale jako artysta fotografik. Członek Związku Polskich Artystów Fotografików.

Pan czuł, że to jest ważne, że to jest niebywała okazja.

Wiedziałem, że to jest rzecz, która po mnie zostanie. Budynki się nie zmieniają. Natomiast ja fotografowałem tę najczulszą warstwę Uniwersytetu. To, co znika. Ciągle mam takie sytuacje: umarł profesor taki, umarł profesor inny. Masz zdjęcie? Mam. Jak nie mam, to jest mi przykro.

Ma Pan firmę portretową, można powiedzieć, prawie jak Witkacy.

Firma portretowa to jest osobna zupełnie dziedzina, dlatego że firma portretowa powstała na zasadzie dowcipu. Mianowicie mój bliski, już też nieżyjący przyjaciel, psycholog przyprowadził do mnie wybitnego profesora z Belgii, prosząc mnie, żebym zrobił portret. I rzeczywiście pan profesor przyszedł, przyniósł swoją belgijską togę, biret, taki tutaj żabocik biały. Zrobiłem zdjęcia, a ponieważ lubię sobie również w takich strojach robić zdjęcia, ubrałem się w ten strój i samowyzwalaczem zrobiłem zdjecie. I potem patrzę, przecież to jest renesansowy portret. Wyrzuciłem tło i wsadziłem ten mój portret w obraz z Muzeum Czartoryskich.

I potem pomyślałem, ja mogę zrobić więcej takich portetów. Poszedłem do rektora Franciszka Ziejki, który zawsze podkreślał swoje chłopskie pochodzenie. Mówię: „Popatrz Franeczku, mam portret wybitnego arystokraty, szalenie podobnego do ciebie. Może ty nie jesteś chłopskim dzieckiem, tylko jesteś potomkiem arystokraty”. On tak spojrzał na ten swój portret, wybuchnął śmiechem i polecił zrobić całą galerię.

Dla mnie największą przyjemnością było to, że w tym mieście, które kocham miłością szczerą, choć często nieodwzajemnioną, mogę mieszkać i tworzyć.

POSŁUCHAJ CAŁEJ ROZMOWY