Choć pomysł strzelania z karabinu do czołgu może wydawać się nieco szalony, to pamiętać trzeba, że czołgi z '39 roku, niewiele przypominały współczesne Leopardy czy Abramsy. Chyba tylko w tym, że też miały gąsienice, bo wieże, to już nie zawsze. Większość sprzętu pancernego początku wojny stanowiła prawdziwa drobnica - czyli czołgi lekkie, tankietki i samochody pancerne. Wydawało się więc, że wyposażenie pododdziałów w lekkie, przenośne, można nawet, w pewnym uproszczeniu, powiedzieć "osobiste" środki przeciwpancerne, jest dobrym pomysłem.
Prace nad polskim karabinem przeciwpancernym rozpoczęły się w 1932 roku pod kierownictwem inżyniera Józefa Maroszka. Istotą skutecznego działania jego broni było nie samo przebicie pancerza, ale wytworzenie takiej energii uderzenia, która spowoduje, że po drugiej stronie płyta pancerna popęka i stworzy masę odłamków rażących załogę czołgu. Z dystansu 300 metrów broń radziła sobie z pancerzami o grubości 15 milimetrów. Ze 100 metrów - było to już 35 milimetrów, a biorąc pod uwagę, że pancerze ówczesnych czołgów niemieckich i sowieckich nie przekraczały 30 milimetrów - było to zupełnie wystarczające.
Produkcję, w tajemnicy, uruchomiono w 1936 roku, a nazwa "Ur" miała sugerować, że jest to zwykły karabin produkowany na zamówienie Urugwaju. Istnienie tej broni utajniono do tego stopnia, że niekiedy skrzynie z karabinami otwierano dopiero po wybuchu walk (a znane są relacje, że czasem nawet po ich zakończeniu), na szczęście konstrukcja inżyniera Maroszka zaprojektowana była tak by jak najbardziej przypominać zwykły karabin, zatem nawet nieprzygotowani do jej obsługi żołnierze nie mieli z nią problemów. Ubocznym skutkiem ścisłej tajemnicy jest to, że do dziś nie wiemy, ile karabinów Ur trafiło w ręce polskich żołnierzy. Szacuje się, że było to od 3500, do nawet 5000 egzemplarzy. W każdym razie na tyle dużo, że polscy kawalerzyści mieli czym atakować czołgi i nie trzeba powtarzać bzdur o szablach.