Zapis rozmowy Magdaleny Wadowskiej z Krzysztofem Nawrockim , chłopakiem ze Zwierzyńca wychowanym na Błoniach i w Parku Jordana. Od dziecka chciał być lekarzem, choć nie przypuszczał, że zostanie pediatrą. Po 20 latach pracy w jednym z krakowskich szpitali odszedł, by prowadzić Małopolskie Hospicjum dla Dzieci, którego jest szefem medycznym. To od dzieci, swoich pacjentów nauczył się zawsze mówić wprost. Prawdopodobnie najlepszy stolarz wśród lekarzy. Każdą wolną chwilę spędza na majsterkowaniu.


Pamięta pan dzień pierwszych wolnych wyborów?

- Oczywiście, że pamiętam. Poszliśmy wszyscy do tych wyborów. Chcieliśmy stworzyć nowy świat, inny niż ten, w którym się wychowaliśmy. Przeżyłem stan wojenny jako student i pamiętam wszystkie zadymy w Krakowie, pamiętam problemy z powrotem do domu po zajęciach, pamiętam pałkę milicyjną na plecach. Każdy miał nadzieję, że będzie inaczej, może lepiej. Na pewno po części się udało, ale każdy inaczej sobie to wyobrażał.

Widzi pan sukcesy III RP?

- Na pewno to, że jesteśmy Europejczykami. Pamiętam kiedy na początku lat 90 udało się wyjechać na wakacje za dawna żelazną kurtynę. Dziwnie na nas patrzono. Pamiętam jak we Włoszech patrzono na rejestrację mojego samochodu i się zastanawiano kim ja jestem. Dopiero jak zobaczyli naklejkę PL to skojarzyli. Mylono nas z Rosjanami, Czechami czy Słowakami. Dzisiaj jedziemy do Paryża czy Berlina i jesteśmy normalni. Prywatnie jest trudniej żyć spokojnie. Szarość, która była w latach 80 to było coś takiego, że żyło się mało, biednie, ale pewnie. Teraz widzę tych, którzy w ciągu 25 lat wyskoczyli bardzo wysoko, ale pamiętam też takich, którzy byli wysoko a teraz są nisko. Są jeszcze tacy, którzy co dorosną do krawędzi stołu to im stół podnoszą.

Jakie są porażki III RP?

- Zdewaluowało nam się słowo „solidarność”. Nie chodzi o ruch. Jak 30 lat temu się mieszkało w bloku to się znało każdego sąsiada. Przysłowiowe: „Pani Magdo, niech pani pożyczy kilogram cukru” było codziennością. Teraz wchodzi się do apartamentowca, zamyka się drzwi i nie wiemy kto mieszka naprzeciwko. Jak coś się dzieje to nie ma reakcji. Staliśmy się społeczeństwem egoistycznym. Może jest tak, bo jesteśmy na dorobku. Wszyscy chcą więcej, ale uciekło nam gdzieś to chwycenie za rękę i przeprowadzenie przez ulice. Jak miałem 20 lat to było nie do pomyślenia, żeby w komunikacji miejskiej siedział młodzieniec a babcia stała. To było w nas wpojone, mnie to teraz razi. Jest brak kindersztuby. To porażka. Nie nauczyliśmy młodych ludzi, że świat nie kończy się na końcu ich nosa. Jest coś dookoła. O to warto walczyć. Tu straciliśmy.

Działał pan politycznie na przestrzeni tych 25 lat?

- Owszem. Paręnaście lat temu byłem zaangażowany w jedną z kampanii prezydenckich w mieście. Do żadnych struktur nie wszedłem. Wiązało się to z prowadzeniem kampanii wyborczej. Z perspektywy czasu widzę, że programy sprzed 25 lat niczym się nie różnią. Można to tylko inaczej ubrać w słowa. Nauczyłem się też, że jak mam o czymś mówić i coś robić to nie można oszukiwać. Trzeba mówić wprost. Najważniejsze jest to, żeby nie nienawidzić tego człowieka, na którego patrzymy rano w lustrze. Trzeba go lubić. To był fajny czas, ale dobrze, że minął.

Działał pan społecznie?

- Każdy lekarz jest społecznikiem. Jak ktoś wykonując ten zawód i nie jest społecznikiem to traktuje medycynę jak biznes. Tak nie powinno być. Od początku byłem społecznikiem. Były takie czasy, że nie pytało się za ile i po co. Dalej tak staram się pracować. Od 8 lat prowadzę Małopolskie Hospicjum dla Dzieci. Jestem jego szefem medycznym. Nie jestem tylko lekarzem. Czasami nawet jestem zaopatrzeniowcem. Czasami muszę rozeznać jak można pomóc od strony socjalnej czy prawnej. Na tym polega nasza praca. Wczoraj przyjmowaliśmy dziecko. Pielęgniarka siedziała u dziecka przez trzy godziny i nie patrzyła na zegarek. Taka była potrzeba. To taka dusza w pracownikach naszej instytucji. Chylę czoło. Mam nadzieję, że takich ludzi jest więcej. Hasło hospicjum budzi jednak ciągle strach. Proszę sobie wyobrazić, że lekarza pediatry do hospicjum domowego szukam już czwarty rok.

Jak pan patrzy na służbę zdrowia z perspektywy 25 lat?

- Człowiek jest numerkiem. Ten numerek ma datę wykonania procedury. Brakuje kogoś, kogo można nazwać lekarzem prowadzącym. Przysłowie mówi, że jedna chorobę może leczyć jeden lekarz. Człowieka może leczyć tysiące lekarzy, ale jedną chorobę – jeden lekarz. Jesteśmy zmęczeni biurokracją. Pacjent się gubi. Jak lekarz ma 15 minut na pacjenta to poświęci mu 2-3 minuty. Reszta to papiery. Taka jest rzeczywistość w poradniach rejonowych i renomowanych klinikach. Stażyści, którzy kończą studia i powinni się uczyć zawodu, uczą się papierologii. Kto jest bardziej biegły w programach komputerowych i zasadach rozliczania, jest lepszy.

Jak na przestrzeni ostatnich 25 lat zmienił się pana status materialny?

- Z roku na rok drobnymi kroczkami udaje się więcej, ale nie można zjeść dwóch talerzy zupy. Jeden wystarczy. Nigdy nie miałem natury człowieka, który kocha gromadzenie. Nie o to chodzi. Chodzi o zapewnienie sobie i najbliższym stabilnego bytu. Mam karty kredytowe, banki się upominają. O tyle się poprawił mój status, że mam czas, żeby wyjechać z rodziną choćby na tydzień. Żeby raz w miesiącu iść na rodzinny obiad do restauracji. Nie ma nic fajniejszego niż możliwość odpoczynku w ogrodzie i wypicia kawy. To największy kapitał. To że człowiek cały czas wisi na telefonie to trudno, takie życie. Ten kto wymyślił komórkę powinien się w piekle poniewierać.

Ma pan jakąś postać, która jest dla pana symbolem tego 25-lecia?

- Mam w głowie przede wszystkim swoich nauczycieli, którzy mnie uczyli zawodu. Muszę powiedzieć, że analizując te 25 lat, z każdym rokiem coraz bardziej szanuję swojego ojca. Zawsze miał swoje poglądy i ich bronił, często idąc pod prąd. Po 15-25 latach wychodzi na to, że miał rację.


Patronat Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego

 


Partner Główny: