GALICYJSKIE MIASTECZKO I ARCHEOLOGIA

Przywędrował Pan do Krakowa z Rozwadowa nad Sanem. Tam się Pan urodził. Jakie to było miasteczko?

To jest takie galicyjskie miasteczko, które do 1973 roku miało samodzielność administracyjną. Potem zostało dołączone do Stalowej Woli.

Ten mój Rozwadów to jest takie szkatułkowe miasteczko, z którym wiążą się moje najmilsze, najcieplejsze wspomnienia właśnie z dzieciństwa. Tak jak wszyscy tęsknią na przykład do Kresów, tak ja tęsknię do swojego Rozwadowa. Tam kupiłem pierwszą książkę, tam napisałem swój pierwszy tekścik, który został opublikowany. Tam spotkałem swojego przewodnika, który poprowadził mnie w kierunku zainteresowań historią regionu. Był to ksiądz profesor Wilhelm Gaj Piotrowski, który we Wrocławiu kończył seminarium duchowne, także pedagogikę, historię, i etnografię. Był takim omnibusem regionalnym. Ostatnim, który czuł region tak, jak badacze ze schyłku XIX wieku.

Czuł region, ale czuł też Pana. W tym młodym chłopaku dostrzegł potencjał, zainteresowanie.

Tak, on rzeczywiście w jakiś sposób zauważył moje zainteresowania historią, a później ukierunkował mnie w kierunku prehistorii, czyli archeologii. Pamiętam wycieczki w okolice Rozwadowa: jeździliśmy po jakichś wydmach, zbieraliśmy drobinki takich odprysków z krzemienia. Okazało się, że były to takie mikroelementy z kultur mezolitu.

Zbieraliśmy stare skorupy, które on potem pieczołowicie opisywał i oddawał do Muzeum wówczas Okręgowego w Rzeszowie. To było takie zarażenie mnie, które zaowocowały tym, że skończyłem archeologię na UJ i nawet kilka lat pracowałem w Muzeum Archeologicznym w Krakowie.

Rozwadów to jest miejsce znalezienia jednego z najstarszych napisów runicznych w Polsce i w Europie, który to napis został utrwalony na grocie włóczni pochodzącej z końca trzeciego wieku naszej ery. Myślałam, że to było źródło Pana zainteresowań archeologicznych.

Nie, natomiast z tym znaleziskiem wiąże się mnóstwo różnych domniemań i legend, dlatego że znalezisko to zostało dokonane przez rozwadowskiego kowala na jego działce. W tym miejscu doszukiwano się kurhanów, doszukiwano się jakiegoś dziwnego ułożenia, śladów drewna, na którym te groty, wśród nich ten jedne z napisem, były ułożone.

W tamtym rejonie takich rzymskich zabytków znalezionych w ziemi jest sporo, nie mówiąc już o rzymskich monetach, które też ksiądz profesor Wilhelm Gaj-Piotrowski opracowywał. Tamtędy przebiegał szlak bursztynowy, więc stąd te ślady Rzymian.

Z Rozwadowem wiąże się jeszcze historia doktora Eugeniusza Łazowskiego i fikcyjnej epidemii tyfusu plamistego w czasie II wojny światowej, dzięki której miało ocaleć wielu ludzi.

Doktor Łazowski, po powrocie z niewoli niemieckiej, nawiązywał kontakty z miejscową Armią Krajową. Wymyślił, że można spowodować fałszywy alarm o pandemii tyfusu i przez to uczynić ten teren bardziej bezpiecznym. I rzeczywiście rejon był oznakowany przez Niemców jako zagrożony epidemią. Niemcy bali się, ale w pewnym momencie zorientowali się, że ktoś ich trochę wyprowadza w pole, bo rzekomo jest tyfus, epidemia, a śmiertelność jest niewspółmiernie do tego niska. Dr Łazowski przez jakiś czas musiał się ukrywać.

Później wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie opisał tą historię. W latach 90. XX wieku przyjeżdżał nawet do Rozwadowa z ekipą amerykańskich filmowców.

KRAKÓW I LWÓW – WSPÓLNE OPOWIEŚCI

Przenosimy się na Kresy. W 1995 roku współzałożył Pan kwartalnik „Cracovia Leopolis” wydawany przez Oddział Krakowskiego Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. Jest Pan także autorem kilku książek o Kresach, między innymi „Rozmowy o Kresach i nie tylko”, czy „Wczoraj i dziś. Polacy na Kresach”. Skąd ta kresowa pasja u Pana?

W 1980 roku w czasie wakacji jechałem ze znajomymi do Bułgarii na wykopaliska. Podróżowaliśmy przez Przemyśl, Lwów, chcieliśmy jechać przez Stanisławów, ale nam nie pozwolili. Potem przez Rumunię, do Bułgarii.

Ten Lwów bardzo nas inspirował i postanowiliśmy po drodze tam się zatrzymać. Chodziliśmy po mieście oniemieli. Potem okazało się, że nie wiemy, gdzie postawiliśmy samochód. Szukanie auta zajęło nam ze dwie, może trzy godziny. Zawsze mówię, że przez to, że zgubiliśmy samochód, ja się w tym Lwowie zakochałem.

Potem okazało się, że mnóstwo tych Kresów, tak to nazwijmy, jest w Krakowie. Wielu Kresowiaków lub ich potomków można tu, w Krakowie spotkać.

Dlatego nazwa tego pisma „Kraków i Lwów”, żeby pokazać związki Krakowa ze Lwowem, że te związki trwają od bardzo dawna, nie tylko przez okres Galicji. Moją domeną w tym piśmie były rozmowy, które obrodziły dwoma książkami.

SALWATORSKI PROBOSZCZ ŁĄCZYŁ RÓŻNE ŚRODOWISKA

Ksiądz Infułat Jerzy Bryła, wieloletni proboszcz na Salwatorze, w parafii Najświętszego Salwatora z siedzibą w kościele klasztornym sióstr Norbertanek. Wywiad – rzeka. Teraz kiedy księdza Infułata już nie ma, to wzrasta świadomość, że gdyby nie Pana książka, to wielu rzeczy o nim nie wiedzielibyśmy. Łączył bardzo różne środowiska.

Ks. Bryła m.in. wydał słynną książkę „Głusi słyszą”. Była to rzecz opowiadająca o tym, jak on dochodził do tego środowiska ludzi niesłyszących z jednej strony, a z drugiej strony były to podstawy wiedzy na temat tego, jak się z nimi komunikować, jak postępować, by nawiązać z nimi kontakt.

Ksiądz Jerzy Bryła, oprócz tego, że był duszpasterzem ludzi niesłyszących, był przede wszystkim, mówię to jako człowiek związany z kulturą, duszpasterzem środowisk twórczych. Dzięki niemu odbywały się potem co dwa lata wielkie wystawy twórczości religijnej. To dzięki niemu odbywały się różnego rodzaju koncerty. Artyści dostawali dofinansowania z jego prywatnej kieszeni. Był bardzo wyczulony na to, co niesie ze sobą sztuka. Że człowiek, artysta musi działać i musi w jakiś sposób też być honorowany.

ZBESTWIENI W KRAKOWIE

Jaki Pan ma pomysł na lekturę na początek roku?

To, co mnie pochłania w tej chwili, to jest biografia Konrada Swinarskiego. Postaci, z którą zetknąłem się, kiedy przyjechałem do Krakowa. Postaci, która zginęła w tragicznym wypadku samolotowym. Wtedy tę jego śmierć przeżywała cała Polska, bo każdy, czy się tym teatrem interesował czy nie, wiedział, kto to jest Swinarski.

Był Pan od zawsze i jest miłośnikiem teatru?

Tak, dlatego, że jak tylko w Krakowie się pojawiłem, miałem okazję bywać w teatrze. W moim miasteczku teatru nie było, dlatego kiedy ktoś, kto przyjeżdża z mniejszego środowiska do Krakowa, Wrocławia czy Warszawy, o wiele bardziej potrafi docenić to, że znajduje się w mieście, które daje takie spore możliwości, jeśli chodzi o odwiedzanie muzeów, teatrów, poznawanie historii, literatury, ludzi sztuki, kultury.

To jest coś niesamowitego. My w Krakowie często przeżywamy stresy, kiedy organizujemy spotkania z ludźmi znanymi, bo okazuje się, że na spotkanie przychodzi kilkanaście osób, a przecież ta postać jest taka znana. Ta sama osoba w mniejszych środowiskach gromadzi kilkuset słuchaczy.

Zbestwieni jesteśmy trochę w Krakowie.

Jesteśmy zbestwieni, nie mówiąc już o tym, że o godzinie 18.00 danego dnia odbywają się przynajmniej 3-4 konkurencyjne imprezy, na których chciałoby się być. Tak jak mawiała czasami pani Barbara Wachowicz, że ona powinna mieć kilka żyć, dlatego że powinna być w jednym dniu, w jednej godzinie, w kilku miejscach, żeby wszystko to ogarnąć.

POSŁUCHAJ CAŁEJ ROZMOWY