- A
- A
- A
Jerzy Stuhr: To ogromne wyzwanie
Nostalgiczna opowieść o trudnej miłości do instrumentu, ale też niespełnionym uczuciu do kobiety. W ciągu trzydziestu lat Jerzy Stuhr modyfikował tekst, zmieniał oprawę muzyczną, przesuwał ciężar emocjonalny spektaklu, cały czas pozostając na scenie sam na sam z widzami. Teraz staje przed jeszcze jednym wyzwaniem - radiową premierą "Kontrabasisty". Usłyszymy ją 24 lutego o 19.05.Barbara Gawryluk: Mamy dla państwa niespodziankę. Tym razem nie będzie to powieść w odcinkach ani typowe słuchowisko. Będą za to wspomnienia, bo cofniemy się aż o trzydzieści lat. Trzydzieści lat temu, dokładnie o tej porze, po raz pierwszy pokazał pan publiczności „Kontrabasistę” Patricka Suskinda. Skądinąd wiem, że gdy zobaczył pan tekst, stwierdził pan, że to jest to.
Jerzy Stuhr: Rzeczywiście mija od tego czasu trzydzieści lat. Ile przez ten czas było przygód, ile transformacji tego tekstu. Był 1984 rok, to była zima. Taka młodziutka dziewczynka stanęła pod Starym Teatrem. Zapytała: „Czy mogę pana zainteresować tekstem. Byłam na stypendium w Niemczech. W Norymberdze poszłam do teatru na premierę Patricka Suskinda „Der Kontrabass”. Rozmawiałam z autorem i powiedziałam, że w Polsce jest taki aktor, który mógłby to zagrać. Zgodziłem się, bo ten tytuł tak mnie troszkę zastanowił. Nie byłem przekonany. O godz. 12.00 w nocy zacząłem czytać a o drugiej już wiedziałem, że to może stać się sztuką mojego życia. Tak się chyba stało.
Barbara Gawryluk: Nie zdarza się często, żeby aktor grał jedną rolę tyle lat.
Jerzy Stuhr: Raz, że tyle lat, a dwa, że to jest tylko moje. Było kilka poważnych ról w mojej karierze, ale to zawsze była praca zespołowa. Tu jest inaczej. Nigdy specjalnie za monodramami nie przepadałem, jako wykonawca, czy nawet jako widz. Tu jest ten prosty zabieg, że się nie udaje, że publiczności nie ma, tylko się do niej zwraca i robi się z niej partnera.. To jest mi absolutnie bliskie. Do takiej formy prezentacji potrzeba aktora z doświadczeniami estradowymi, które ja w młodości posiadłem. Wiedziałem, co to jest bezpośredni kontakt z publicznością. To mi się bardzo przydało i zaprocentowało w formie monodramu. W lutym 1985 roku była premiera. Pamiętam, że w grudniu sprowadzono mi do mieszkania kontrabas, który zajął naczelne miejsce w pokoju.
Barbara Gawryluk: Zupełnie jak w tekście, stał się niemalże członkiem rodziny.
Jerzy Stuhr: Tak, zawalidroga, którą trzeba ominąć. Kolega mojej żony z orkiestry, pan Marek Kalinowski, kontrabasista, zaczął mnie, no może nie uczyć, bo nie da się dorosłego człowieka nauczyć grać płynnie na instrumencie, ale przyuczać do tego instrumentu. Chodziło o to, żebym nie popełniał wielkich gaf, na przykład ciągnąc po nim smyczkiem, żebym wiedział jak się nazywają struny, jak je chwytać. Trwało to dwa miesiące. Potem odbyła się premiera. To była jeszcze wtedy scena przy ul. Sławkowskiej, piwniczka Starego Teatru. Dzisiejszy kształt tego widowiska jest inny.
Barbara Gawryluk: Na ile to się zmieniło przez te 30 lat?
Jerzy Stuhr: No przede wszystkim kiedyś widowisko zaczynało się koncertem kwartetu obojowego Mariusza Pędziałka. Grała w nim Barbara Wojciechowska, Beata Płoska, moja małżonka i pan Mariusz. Zaczynali spektakl koncertem utworów Mozarta. Po jego wykonaniu wchodziłem ja i zaczynało się widowisko, które też w Krakowie miało duże tradycje. Chodziło o studio TIS MW2 i utwory Bogusława Schaeffera, które właśnie ci muzycy często wykonywali. Rozpoczynał się utwór a'la performance Schaeffera, autorstwa Mariusza Pędziałka, gdzie ja zaczynałem z nimi grać. On był bardzo sprytnie wymyślony, żeby moje mankamenty muzyczne były niewidoczne. To znaczy, ja grałem na kontrabasie na pustych strunach: e, a, d, g. Oni wyczyniali cuda na swoich instrumentach a ja ciągle z nimi grałem. I było czysto. Publiczność już się zastanawiała: „Aha, on musiał mieć z tym instrumentem coś do czynienia, może on rzeczywiście grywał”. Ja tymczasem sprytnie udawałem lewą ręką, że coś mieszam a tu grałem z nimi. To był fantastyczny chwyt, po którym cała moja ponad półtoragodzinna opowieść była wiarygodna. Oni potem dyskretnie schodzili ze sceny i ja zacząłem snuć swoją opowieść. Tak było na początku. Długo to trwało. Jeździliśmy za granicę w pełnym składzie. Potem pan Mariusz zaczął pracować z Turnauem, moja żona założyła swój kwartet smyczkowy i zaczęły jeździć po świecie. Wszystko się rozpadło, więc musiałem coś nowego wymyślić i zmienić formułę spektaklu. Teraz jest klasycznie, tak, jak to Suskind napisał.
Barbara Gawryluk: Zaczyna pan mówić, ale ten kontrabas jest cały czas obecny.
Jerzy Stuhr: Demonstruję jego walory muzyczne właśnie. Przesadzając, gloryfikując. Ten mój bohater jest trochę megalomanem. Kocha ten instrument jednocześnie i go nienawidzi.
Barbara Gawryluk: Czy w warstwie tekstu poczynił pan jakieś zmiany przez te lata? Kontrabasista, którego poznajemy jest w sile wieku.
Jerzy Stuhr: Kiedy zaczynałem grać, miałem tyle lat, ile bohater Suskinda, 37. Mój bohater marzył o miłości o partnerce, kochał się na nieszczęście w śpiewaczce z opery. On grał w orkiestronie, nie było go wcale widać, a ona błyszczała na scenie. Padło pytanie egzystencjalne: „Dlaczego ja nie mam prawa do takiej miłości?”Z biegiem lat to się zrobiło takie bardziej wspomnieniowe. Dość smutne czasem. On w pewnym momencie mówi: „Nigdy już nie będę miał kobiety, której pragnę”. I wtedy robi się na sali wielka cisza. Kiedyś to się ludzie śmiali nawet, a dzisiaj jest cisza.
Barbara Gawryluk: Dawniej było więcej śmiechu i beztroski?
Jerzy Stuhr: Tak. Kontrabasista był po prostu śmieszniejszy, z tymi swoimi słabościami, niezrealizowanymi ambicjami, złością, pijaństwem. To było śmieszne. A dzisiaj jak na to popatrzę, to widzę że inaczej gram, choć wydaje mi się, że gram tak samo. Jednak to jest zupełnie co innego, no a poza tym, trzeba było zmienić wiele szczegółów. Przecież jak zaczynałem, to były marki, nie było euro. A ja ciągle mówię, ile co kosztuje. Taki na przykład smyczek, dwa tysiąc marek było, teraz przełóż to na euro. Tu musiałem Suskinda zmienić. Premierę w operze, na którą się kontrabasista przygotowuje, prowadził Claudio Abbado. Dzisiaj już go nie ma wśród nas. Na szczęście jest jeszcze Riccardo Muti. Z wiekiem musiałem też postarzać trochę moją miłość. Bo nie wypada, żeby sześćdziesięcioparoletni gość kochał się w dwudziestoczteroletniej śpiewaczce.
Barbara Gawryluk: Czyli postarza pan nie tylko kontrabasistę ale także ją.
Jerzy Stuhr: Przede wszystkim ją. No, ale ona ma 35 lat góra, a ja? Dawniej mówiłem ile mam, a teraz mówię: „szkoda gadać”.
Barbara Gawryluk: Trochę państwu już zdradziliśmy, co się będzie działo w naszym studiu.
Jerzy Stuhr: Chciałem podziękować, że Radio Kraków znalazło ten jubileusz, że przypomniało że to jest trzydzieści lat, że będę mógł jakoś odświeżyć monodram dla siebie i radiosłuchaczy. To będzie wielkie wydarzenie.
Barbara Gawryluk: Odświeża pan sobie ten tekst? Musi pan go ćwiczyć, na nowo powtarzać?
Jerzy Stuhr: Niestety należę do aktorów, którzy szybko się uczą, ale i szybko z siebie wyrzucają tekst. Przy tak dużej ilości propozycji, w mojej głowie mam bez przerwy pięć aktualnych tekstów, które muszą być nieustannie ćwiczone a jeden wypiera drugi. W związku z tym, jak przychodzi ponad miesięczna przerwa, mój zespół już o tym wie, następuje pełna próba, tak jakbym grał przedstawienie, tylko bez wysiłku głosowego, bez ekspresji. Mówimy pełny tekst, żebym ja przeżył chwile skupienia na wewnętrznej koncentracji a nie zastanawiał się co ja gadam. Przecież nie ma suflera, nie ma mi kto pomóc, jestem kompletnie sam. W to wchodzi jeszcze rutyna. Po prawie tysiącu przedstawień nie ma już takiego skupienia wewnętrznego. W ogóle mam takie wrażenie, że jak zaczynam przedstawienie, to nie wiem kiedy to się w ogóle skończy. Brnę, jakbym pływał w jakimś wielkim jeziorze.. Gram od sekwencji do sekwencji. Gdzieś dopiero po półtorej godziny zaczynam widzieć koniec. Jeszcze tak to reżysersko skonstruowałem, że eskalacja emocji i wysiłku psychicznego i fizycznego następuje na końcu. Najbardziej ekspresyjnie jest wtedy, kiedy już jestem dosyć zmęczony.
Barbara Gawryluk: Trzydzieści lat i aż tysiąc przedstawień?
Jerzy Stuhr: Prawie, już tego nie liczymy. Dzisiaj mi nawet przypomniano w szkole, że obchodziliśmy jubileusz sześćsetnego wystawienia spektaklu, ale to było z dziesięć lat temu. Ciężko to wyliczyć, ale to by było gdzieś koło tysiąca.
Barbara Gawryluk: Grał pan przede wszystkim po polsku, ale przecież nie tylko.
Jerzy Stuhr: Grałem po włosku. Grałem również w dziwnej wersji angielskiej, z tłumaczeniem symultanicznym. Powiem pani, że to było ciekawe doświadczenie. Ja tylko trochę zwolniłem a obok sceny siedział gość, który też był ubrany we frak i tłumaczył. To było tak naturalne, że zdawało się, że to był jakiś mój kolega muzyk, w sumie nie wiadomo kto. A ponieważ te widownie z reguły nie są zbyt duże, to wyglądało to, jak kameralne spotkanie z tłumaczem. Bardzo się sprawdziło. Z kolei z grą po włosku wyszło trochę śmiesznie. Wszystko stało się przypadkiem. To był znaczący festiwal teatralny w Parmie. Wystawiano tam ”Zbrodnię i karę” ze Starego Teatru, Andrzeja Wajdy. Tam był zwyczaj, że wiodącym aktorom przy okazji festiwalu proponowano recitale. No i mnie również zaproponowano recital. Pomyślałem, że nie mam takiego repertuaru, nie wykonuje takich „one man show”. Nagle wpadło mi do głowy, że może by zagrać „Kontrabasistę”. Od razu się przejąłem, jaka to będzie ciężka robota. Oni oczywiście znali „Kontrabasistę” i od razu się ucieszyli, że świetnie, fantastycznie i bierzemy. No i się zaczęła harówka potworna. Na początku przeżyłem szok, bo przysłano mi tłumaczenie. Aktor włoski, który miał prapremierę we Włoszech, Mauricio Micheli przetłumaczył tekst. Ja patrzę, a to jest zupełnie inny tekst. Tłumaczenie zupełnie wykoślawiło tekst. Pani Barbara Woźniak, bo to ona była tą młodziutką studentką, z pomocą muzyków, przetłumaczyła to na slang, jakim mówią muzycy. To jest inny trochę język.
Barbara Gawryluk: Ona tłumaczenie nieustannie konsultowała z kontrabasistami.
Jerzy Stuhr: Tak, to były specjalistyczne wyrażenia. Chodziło o slang muzyków orkiestrowych. A tu, ja to czytam po włosku, a to jest wykład profesora. Zimny, wyrafinowany. Przecież ja gram brata łatę, muzyka z orkiestry, a nie profesora muzykologii. Co robić, przecież ja już się zgodziłem. A tu nie ma innego tłumaczenia. Miałem znajomości we Włoszech, miałem też znajomych tłumaczy. Byłem zaprzyjaźniony z panią Lutką Rybą, tłumaczką Tadeusza Kantora. Mówię: zostawmy to nazwisko, niech on bierze tantiemy, Lutka, ja ci zapłacę osobno albo zjemy parę kolacji, ja tu w nocy zagram przed tobą a ty to spiszesz. I tak się stało. Jeszcze to skonsultowaliśmy z muzykami włoskimi i powstał tekst, taki jaki ja mogłem wygłosić. Odbyło się w Parmie przedstawienie. Podziwiali mnie, bo ja zagrałem „Zbrodnie i karę”, poszedłem się przebrać i w innym języku grałem jeszcze godzinę pięćdziesiąt minut. No po włosku to troszkę krócej trwało.
Barbara Gawryluk: W tym samym dniu?
Jerzy Stuhr: Na drugim piętrze, w małej sali. W nocy. Stary Teatr miał potężnego impresaria włoskiego Andreasa Neumana, który prowadził spektakle Andrzeja Wajdy. Andreas obejrzał „Kontrabasistę”. Po spektaklu przyszedł do garderoby i powiedział: „Biorę cię. Gwarantuję ci dwa pełne sezony gry”. Mówię: „Andreas przecież ja jestem w Krakowie”, on na to: „No to się pogodzimy, kiedy tam będziecie mieć wolne, będziecie tu przyjeżdżał. My wam będziemy organizować spektakle”. Tak przejechaliśmy z kwartetem całe Włochy. Od Sardynii po Bolzano na samej północy. To trwało dwa lata a potem jeszcze sporadycznie, na okazjonalnych festiwalach wykonywałem „Kontrabasistę”. Już też zdaje się bez zespołu. No i grałem to. Nawet przy bardzo dobrej znajomości języka, w monologu trwającym godzinę pięćdziesiąt minut, nie ma siły, żeby się nie pomylić. No i ja te błędy popełniałem. Andreas bywał na przedstawieniach i zawsze spisywał moje pomyłki. Potem przychodził do garderoby i mówił: „Jurek tu i tu się pomyliłeś”. A ponieważ ozdobą osoby kontrabasisty jest ta wyniosłość muzyka niemieckiego, on cały czas podkreśla: „My Niemcy, my muzycy niemieccy”, to ja to też chciałem podkreślać w obcym języku. Więc mówiłem: „Słuchaj, ten i ten błąd koryguję a ten zostawiam”. Jestem znany w pewnych kręgach, ale we Włoszech nie mam aż takiej popularności jak w Polsce. no więc Włosi, czytali na afiszu, „Kontrabas” Jerzy Stuhr i się zastanawiali. Tutaj takie niemieckie nazwisko i jeszcze moja dziwna wymowa, to im się tak kojarzyło. Jak dzisiaj mówię po włosku a ludzie nie wiedzą skąd jestem to pytają mnie czy pochodzę, z rejonów Bolzano albo Piemontu? Mówię: „Nie. Polska”. „O, bo pan ma taki akcent, jak Włosi z północy”, z lekką niemiecką naleciałością, nie tą melodyjna neapolitańską czy toskańską. To im się wiarygodniejsze wydawało. Więc w imię wiarygodności tyle popełniałem różnych szczegółów, żeby oni uwierzyli w tę opowieść.
Barbara Gawryluk: Zostańmy jeszcze chwilę przy podróżach. Włochy przede wszystkim, ale „Kontrabasista” jeździł przecież do Polaków w różne, inne miejsca na świecie.
Jerzy Stuhr: Również do Polaków w Australii. Pamiętam też, jak w Dubaju grałem. Organizatorka przyszła, mówi: „Panie Jerzy, musi pan skończyć do 19.15, bo ten kontrabas musi potem odjechać do hotelu, gdzie muzyk na nim gra a tylko jeden jest w Dubaju”. W Montrealu, z kolei, grałem po polsku i po włosku. Grałem też w Norymberdze, mieście Patricka Suskinda. Tam było śmiesznie, bo przychodzę na próbę rano a tam na scenie stoją jakieś meble, jakaś scenografia imitująca studio, jakieś pudła z kartonów. Mówię: „Panowie, ale zwińcie to, bo my tu zaraz będziemy grać”. A oni mówią, że ustawili to do mojego „Kontrabasisty”. „Ale skąd wiecie – pytam – przecież ja tego nie używam”. Na co oni: „No, ale tak było w didaskaliach”. Trudno im było w to uwierzyć, ze może na to mam inny pomysł. Mentalność niemiecka.
Barbara Gawryluk: Ciekawe, czy Patrick Suskind wiedział o sukcesie „Kontrabasisty” w Polsce.
Jerzy Stuhr: Od początku wiedział, właśnie dzięki Pani Basi Woźniak. On nam zrobił ogromny prezent wtedy. Myśmy nie byli w stanie zapłacić tantiem w markach. Był stan wojenny. I on się zgodził, żeby mu zapłacić w złotówkach, chyba go ta Basia przekonała. Zapytaliśmy: „Ale jak panu te złotówki przesłać?” Odpowiedział: „A nie, to ja może kiedyś do Krakowa przyjadę, na kolację pójdziemy gdzieś”. Tak to się zaczęło. Potem, z biegiem lat, jak zobaczył, że ja wciąż gram tego „Kontrabasistę” to się zrobiła sytuacja odwrotna. Jego agencja pilnuje wszystkich moich wykonań i pewnie i państwo też się o tym przekonacie.
Barbara Gawryluk: Tu sytuacja będzie wyjątkowa: Będzie pan grał zarówno dla publiczności w studiu jak i dla słuchaczy. Planujemy transmisję radiową i będą te dziesiątki tysięcy ludzi, którzy będą mieli szansę usłyszeć pana w radiu. To jest ten rodzaj tekstu i przedstawienia, które nie traci na radiowej transmisji a może nawet zyskuje?
Jerzy Stuhr: Miejmy nadzieję. Ja już zaczynam się tak zastanawiać, że parę takich radiowych podpórek trzeba będzie zrobić. Żeby wszyscy wiedzieli, że ja z piwem wychodzę na scenę.
Barbara Gawryluk: Ono dynamizuje akcję.
Jerzy Stuhr: Absolutnie i rozwiązuje język bohaterowi. On ciągle tłumaczy, że ma dużą suchość organizmu i musi się nawadniać.
Barbara Gawryluk: Tym razem będzie pan miał największą z publiczności, taką, która będzie siedzieć przy odbiornikach w całym województwie a nawet jeszcze dalej. To się chyba do tej pory nie zdarzyło.
Jerzy Stuhr: To jest duże wyzwanie. Już przy „Ich czworo” czuliśmy te emocje, że ta widownia nagle jest tak ogromna.
Barbara Gawryluk: Czekamy w takim razie na „Kontrabasistę” w studiu im. Romany Bobrowskiej. Będą też inne niespodzianki, ale o tym przekonamy się 24 lutego.
Jerzy Stuhr: Zatem do usłyszenia.
Komentarze (0)
Najnowsze
-
15:33
Święta nie tylko za stołem, stawiamy na aktywność
-
14:28
Zawsze w Święta tłumnie przybywają tu krakowianie i turyści
-
14:22
To już tradycja!
-
12:50
Otwórz serce… i dom. Na rodziny zastępcze tylko w Tarnowie czeka niemal 20 dzieci
-
12:26
Abp Jędraszewski ostro o władzach państwowych. Apeluje o "wsparcie w czasie tacy mszalnej"
-
11:38
Nie takie spokojne… policja publikuje pierwsze świąteczne statystyki
-
11:22
Świąteczny stół aż się ugina? Można się podzielić
-
10:03
W pożarze domu w Chrzanowie zginęła jedna osoba
-
09:40
Nic tak nie wprawia w świąteczny klimat
-
09:30
Szopki Bożonarodzeniowe w sądeckich kościołach
-
18:20
Świąteczne kalorie najlepiej spalić na stoku narciarskim
-
18:18
Żywa Szopka w Biegonicach